Opisywałem
kiedyś moje wrażenia z
wycieczki na Islandię i obiecałem, że napiszę również
o wizycie na Grenlandii. Spędziłem tam w sumie niewiele czasu,
ale wystarczyło, żeby jeszcze długo potem śnić o tym zmrożonym
kawałku lądu.
To była połowa września, kiedy z islandzkiego portu Kleflevik
wypłynęliśmy na pokładzie statku "Professor Mulchanov",
który przez Cieśniny Duńskie kierował się ku brzegom Granlandii.
"Professor Mulchanov" był kiedyś rosyjskim oceanicznym
okrętem badawczym. Pływał głównie poza kołem podbiegunowym,
dlatego ma specjalnie wzmocnione burty - na wypadek bliskiego
spotkania trzeciego stopnia z górą lodową. Dziś statek ten
pływa "pod banderą" firmy Oceanwide Expeditions,
z siedzibą główną w Holandii, specjalizującej się w rejsach
w rejony arktyczne i antarktyczne. Jednostka ma załogę rosyjską,
ale ekipa organizatorów i opiekunów jest międzynarodowa i
wielojęzyczna.
Podczas rejsu cały czas wypatrywaliśmy wielorybów, ale niestety
żaden nie wystawił nawet skrawka nosa ponad wodę. Bynajmniej
nie dlatego, że pogoda nie dopisała. Akurat pogodę mieliśmy
wyśmienitą, nie tylko na wodzie, ale i na lądzie.
Ludzie i zwierzęta
Grenlandię zamieszkuje 56 tysięcy ludzi, większość z nich
na zachodnim wybrzeżu. Na wchodnim są praktycznie tylko dwie,
trzy osady. Do jednej z nich, Illoqqottootmiut, zawinął nasz
statek. Ta inuicka wieś liczy sobie okolo 600 dusz. Znaczna
część mieszkańców, tak jak dawniej, para się myśliwstwem.
Co ciekawe, mimo że Grenlandia nie żyje przecież w izolacji
kulturowo-gospodarczej, nadal popularnym środkiem transportu
są tu nadal psie zaprzęgi.
W ciągu kilku kolejnych dni penetrowaliśmy okolice Scoresbysund,
niewielkiego portu na południowo-wschodnim wybrzeżu Grenlandii.
To również niewielka osada zamieszkała głównie przez Inuitów
(czyli Eskimosów). Swą nazwę zawdzięcza żeglarzowi brytyjskiemu,
Williamowi Scoresby, który dotarł tu w 1822 roku. Wokół Scoresbysund
znajduje się mnóstwo pięknych fiordów i dzikich wysp, ku niebu
wspinają się zapierające dech w piersiach góry, a wody usiane
są górami lodowymi. Bywało, że przez długie godziny zalegała
wszędzie mgła. Dzień spędzony w takiej scenerii trudno w ogóle
opisać. To jedno z tych przeżyć, których nie oddałby żaden
mistrz pióra, a próba opisu piękna tych stron jest z góry
skazana na porażkę.
Raz, lub dwa razy dziennie wsiadaliśmy do zodiaków (łodzi
pontonowych z silnikiem) i płynęliśmy na brzeg. Nasi opiekunowie
i przewodnicy pokazywali nam najciekawsze miejsca, nierzadko
godzinami pięliśmy się na strome szczyty i zaglądaliśmy w
lodowe szczeliny.
Grenlandia to kawał ziemi skalisty i surowy. Ale przyroda
nagrodziła nas na przykład widokiem zajęcy polarnych. Mają
one nieskazitelnie białe futro. Naturalnie nie mieliśmy szansy
go dotknąć na zającu, ale widzieliśmy je u Inuitów. Jest ciepłe,
niezwykle miękkie i - co ciekawe, bardzo dobrze chłonie płyny.
Tubylcy używali go jako bandaży i... podpasek.
Widzieliśmy też grenlandzkiego woła piżmowego. Zwierzę to
wygląda trochę jak garbaty bizon, ale podobno wbrew nazwie
jest spokrewnione bliżej z owcą niż bydłem. Wół piżmowy jest
gatunkiem bezpośrednio zagrożonym wyginięciem. Jeszcze na
początku XX wieku polowano na niego masowo. Ocalał, bo w Kanadzie
i na Grenlandii utworzono rezerwaty w celu jego ochrony. Gatunek
ten udało się też introdukować w Norwegii.
Kiedy jeden z przewodników pokazał nam kolonię ptaków z czarnymi
szyjami pomyślałem, że to jakieś dziwne kaczki. Byłem blisko,
bo bernikla białolica faktycznie jest z rodziny kaczkowatych.
Ptak ten podobno pojawia się czasem w Polsce, ale raczej rzadko.
Potęga lodu
Statek płynął, a my słuchaliśmy opowieści o kolonizacji Islandii
i Grenlandii przez Wikingów, o dzikiej przyrodzie i geologii.
Zaglądaliśmy też na mostek, gdzie kapitan z ochotą pokazywał
nam jak nanosi się na mapę informacje nawigacyjne, i jak używać
radaru do lawirowania między górami lodowymi.
Czapa lodowa pokrywa większość powierzchni Grenlandii oraz
okolicznych wysp. Jej grubość dochodzi nawet do trzech kilometrów.
Lód waży tyle, że gdyby nagle cały stopniał, ląd podniósłby
się znacznie do góry. Oczywiście drugą konsekwencją stopnienia
grenlandzkich lodowców byłoby podniesienie się poziomu mórz
na świecie, i tym samym zalanie olbrzymich obszarów kontynentów.
Co i tak nas czeka w stosunkowo niedalekiej przyszłości. Na
szczęście będzie to proces rozciągnięty w czasie. Scenariusz
przedstawiony w filmie "Pojutrze" jest bardzo mało
prawdopodobny...
Lodowce spływają długimi jęzorami ku wodom fiordów lub otwartego
oceanu. Odrywają się od nich olbrzymie kawały lodu, które
stopniowo zaczynają dryfować z zimnym Prądem Wschodniogrenlandzkim
na południe. Góry lodowe, sunąc majestatycznie z prędkością
1 km/h, wystawione są na działanie wiatru i deszczu, które
rzeźbią je w fantastyczne kształty. Kiedy dopływają wreszcie
do cieplejszych wód - topią się.
Trudno nam było pojąć potęgę lodu. Tym bardziej, że kiedy
patrzyło się na górę lodową, początkowo nie robiła większego
wrażenia. Do czasu kiedy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy od
niej w odległości ponad dziesięciu mil. Dopiero kiedy podpływaliśmy
blisko na naszych zodiakach i okazywało się jak wielki jest
ten kawał lodu, i jak wysoko wznosi się ponad naszymi głowami,
człowiek zaczynał czuć respekt.
Po opuszczeniu Scoresbysund popłynęliśmy na południe, zahaczając
o kilka fiordów. Udało nam się zobaczyć i sfotografować foki,
ale niestety żadnego niedźwiedzia polarnego. Za to przez kilka
mil płynął za nami wieloryb. Humbak nie dał popisu skoków
ponad wodę, widać było tylko ciemny kształt sunący tuż pod
powierzchnią oceanu. By wynagrodzić nam brak wrażeń wizualnych,
szef eskapady, Rinie Van Meurs, odtworzył z płyty odgłosy
wielorybich pieśni. Słuchaliśmy ich podczas naszego ostatniego
wieczoru spędzonego na statku "Professor Mulchanov".
Uwierzcie, to sto razy lepsze od piosenek śpiewanych przy
ognisku.
|