To
był taki miły, fajny koncert, na który przychodzi się z wielkimi
oczekiwaniami, a wychodzi strasznie rozczarowanym. Rozczarowujące
jest uczucie niedosytu, które towarzyszy ostatniej piosence,
ostatniemu bisowi, po którym patrzymy się zdziwieni i mówimy
do siebie: "To już? To koniec"?
Joss Stone można by zamknąć w złotej klatce i zmuszać do
śpiewu egzotycznymi łakociami i ciągle było by mało. Ta wciąż
niespełna dwudziestoletnia dziewczyna zaczarowała pewnej grudniowej
nocy dublińską publiczność, wprawiając w drżenie ściany, podłogi
i ludzkie serca. "Uwielbiam wasz akcent!", wołała
do ludzi zgromadzonych pod sceną, z dziecinną manierą reagując
na skandowania, gwizdy i okrzyki zachwytu. Śmiała się na cały
głos, chowała twarz w dłoniach, robiła ludziom zdjęcia. Dała
się ponieść emocjom, którymi zaraziła publiczność i które
w efekcie zadziałały jak naczynia połączone, ponieważ publiczność
oddała te emocje ze zwielokrotnioną siłą. Joss Stone na tym
koncercie dała z siebie wszystko. Szkoda tylko, że tak krótko.
Materiał, bez żadnych niespodzianek, stanowiły utwory z dwóch
pierwszych płyt wokalistki
oraz finałowe, kilkunastominutowe wykonanie "Some Kind
of Beautiful" ,
które przerodziło się pod koniec w gigantyczną improwizacjo-rywalizację,
instrumenty kontra śpiew; i nie trzeba chyba mówić, kto tę
rywalizację wygrał. Joss robiła wszystko, aby choć na chwilę
odwrócić uwagę od siebie i skierować ją na bardzo dobrych
muzyków, którzy jej towarzyszyli, ci jednak wcale jej na to
nie pozwolili. Ten spektakl wzajemnej adoracji, rodem z post-flower-powerowego
musicalu zaowocował spontanicznym wyznaniem miłości jednego
z chórzystów. Joss śmiała się i chowała pod perkusją. "You're
mad, you're mad, I love you, too", wtórowała mu w rytm
finałowej piosenki. "You're some kind of wonderful, too!".
Takie pozytywne, przedświąteczne przesłania znaczą dla mnie
dużo więcej, niż śnieg na Gwiazdkę i błyszczące świecidełka
na ulicach, w domach, czy w sklepach, nachalnie przypominające,
że musimy być dla siebie mili, bo tak nakazuje tradycja. I
nie ukrywam, że dałem się ponieść, tak trochę w środku, nie
do końca widocznie, ale chyba właśnie właściwie.
Najbardziej brakowało piosenek z drugiej płyty, tych mniej
znanych, choć zdecydowanie najlepszych. Nie było "Sleep
Like a Child", ani "Killing Time", ani "Less
Is More", ani wielu innych. Jednak w przypadku wykonawców
takich jak Joss Stone nie repertuar jest najważniejszy. Joss
mogłaby wyśpiewywać instrukcję obsługi wiertarki udarowej,
bez instrumentów i wspak, a i tak byłoby to ciekawe, a może
nawet wzruszające. Ta skromna dziewczyna, najwyraźniej nieskażona
jeszcze show businessem, wybuchająca radosnym, szczerym śmiechem
na każdy przejaw zachwytu publiczności - jeżeli tylko nie
przyjdzie jej do głowy podrzeć zdjęcia obecnego papieża w
którymś z telewizyjnych programów - ma przed sobą otwarte
drzwi do wielkiej i satysfakcjonującej kariery na miarę, niech
mi będzie wolno to powiedzieć, Arety Franklin.
Na koniec jeszcze mała obserwacja socjologiczna. W połowie
koncertu Joss nagle zmieniła program i poprosiła zespół, żeby
zagrał coś spokojnego i zupełnie mi nieznanego. Uniesiona
niezwykłym przyjęciem, jakie zgotowała jej dublińska publiczność,
postanowiła uwiecznić je dla siebie. "Zgaście światła,
zapalcie zapalniczki!", zawołała do ludzi wyciągając
aparat fotograficzny. "Chciałabym zrobić wam zdjęcie"!
Ludzie wyciągnęli i zaświecili tym, co akurat mieli przy sobie.
Telefonami komórkowymi.
Autor publikuje również na stronie internetowej
http://bartosz-po-prostu.blog.pl.
|