Zakończył
się rok szkolny, a ja nawet tego nie zauważyłem. Przypomniał
mi o tym fakcie syn, który zaczął dopytywać się o wakacyjne
plany.
Przyznam ze skruchą, że nie uczestniczę zbyt intensywnie
w procesie edukacyjnym moich dzieci. Wychodzą rano do szkoły,
nawet same sobie przygotowują śniadanie i biorą ze słoiczka
pieniądze na lunch, wracają koło czwartej na obiad, podczas
którego zadaję sakramentalne pytanie: "Jak tam w szkole?",
na co one równie sakramentalnie i grzecznie odpowiadają: "Wszystko
w porządku", albo z angielska "fine". I na
tym się praktycznie mój udział w ich edukacji kończy. No nie
- jeszcze od czasu do czasu zawożę je do sklepu, by sobie
pokupowały jakieś szkolne szpargały, za które (oczywiście
z westchnieniem) płacę. Raz na semestr przeglądam ich dziennikczki
i tak pro forma na coś trochę popsioczę i ponarzekam. Zastanawiam
się przy tym - czy szkoła kanadyjska jest tak mało wymagająca,
czy też program szkolny tak świetnie opracowany, czy może
te moje bachory takie zdolne?
Krzyś, mój przyjaciel z Polski, z którym razem chodziliśmy
do jednej klasy - świetny matematyk, później informatyk, obecnie
urzędnik ministerialny, któremu pisałem wypracowania, a on
dawał mi ściągi z matematyki, z którym utrzymuję częsty, prawie
codzienny internetowy kontakt - zauważa w swych e-mailach
(teraz już się nie używa staromodnego określenia "listy"),
że człowiek styka się ze szkołą dwukrotnie: raz, kiedy uczy
się sam; drugi, kiedy odrabia lekcje za swoje dzieci. Nie
wiadomo - pisze Krzyś - która z tych czynności jest bardziej
przykra. Krzyś, który ma trzy córki w szkolnym wieku stale
unurzany jest w poezji staropolskiej, w Mickiewiczowskich
"Dziadach", czy w Młodej Polsce. Szkopuł w tym,
że Krzysiowi niechęć do przelewania myśli na papier nie przeszła,
żona też informatyk, więc wiadomo - a dziewczynkom pomóc trzeba.
W sukurs, Bogu dzięki, przychodzą liczne dostępne i wydawane
w najróżniejszych odmianach bryki. Nauczyciele bywają jednak
zmyślni i ich inwencja zdaje się być nieograniczona. Ostatnio
polonista Krysi wymyślił temat do opracowania: "Antygona
Sofoklesa i Antygona w Nowym Jorku Janusza Głowackiego - porównaj
i wyciągnij wnioski".
Krzyś z żoną czym prędzej więc udali się do teatru i wyciągnęli
tylko jeden: Sofokles nie wyraża się tak ordynarnie, jak bohaterowie
Głowackiego. Spostrzeżenie informatyków, aczkolwiek bardzo
zwięzłe jest nadzwyczaj trafne: postęp języka - jeśli istnieje
jakiś postęp w tej dziedzinie - polega na tym, że wyrażamy
się bardziej ordynamie.
Nie tak dawno oglądaliśmy na wideo z moją latoroślą poetycki
i (ich zdaniem) romantyczny film o miłości "Fisher King".
Poetyckość i finezja, z jaką bohater wyznaje w nim miłość
dziewczynie, z którą spotyka się na pierwszej randce nie ma
sobie równych: "Kocham cię, na twój widok staje mi tak,
że widać to na Florydzie". W dawnej literaturze zdarzały
się równie odważne wyznania, choć były one przekazane nieco
bardziej misternie. Poeta Zbigniew Morsztyn pisał na ten sam
temat: "Bez ciebie mrok mi padnie choć w samo południe,
/a z tobą o północy słońce wschodzi cudnie. /0, jaką masz
nade mną władzę i rządzenie, / że mi niebo i samo mienisz
przyrodzenie!"
Przy kolejnym karkołomnym zadaniu szkolnym Krzyś przypomniał
sobie o moich polonistycznych zamiłowaniach sprzed lat i "umiejętności
przelewania z pustego w próżne" - jak to określa, i dzięki
szybkości internetu zyskał w mojej osobie nową pomoc szkolną.
Postawiony w ten sposób przez przyjaciela na baczność musiałem
popaść na nowo w szkolną recydywę.
Dostałem niezwykle interesujące zadanie szkolne: "Przetłumaczyć
na język współczesny wiersz Na lipę Jana Kochanowskiego".
Wpadłem w niezły zamęt i popłoch, bo jak można w ogóle tłumaczyć
Kochanowskiego? Napsioczyłem na nauczycielkę i nie pozostawiłem
na niej suchej nitki, ale nie chcąc zawieść zaufania kolegi
ani być przyczyną niepowodzeń jego córki sięgnąłem na powrót
do fraszki. I muszę stwierdzić, że nauczycielką kierował całkiem
ciekawy i racjonalny sposób myślenia. Bowiem w wierszu Kochanowskiego
roi się od różnych niezrozumiałych określeń, brak natomiast
tak dla współczesnej młodzieży dobrze zrozumiałych określeń
jak "odlotowy", "się masz", "wypasiony",
"fajno" czy zaimportowane, a będące w powszechnym
użyciu "fuck off". Są za to takie określenia jak
"łacno", "snadnie" lub bardziej rozbudowane:
"rozstrzelane cienie" albo jest mowa o miodzie,
który "szlachci stoły" albo że "pan mnie kładzie
jako najpłodniejszy szczep w hesperyjskim sadzie".
No i masz babo placek! Jak wytłumaczyć dziecku, że lipa nie
rosła w Iraku i niczyich cieni pod nią nie rozstrzeliwano?
Usiadłem więc do pracy i po jakimś czasie wiersz był gotowy.
Cienie nie były już rozstrzelane, ale rozszczepione, słowo
"snadnie" zastąpiło proste "ładnie" (też
do rymu); zamiast "łacno" napisałem "łatwo";
miód przestał "szlachcić" za to zaczął "zdobić"
stoły... i tak w tym stylu (pożal się Boże) przez cały wiersz.
Przesłałem czym prędzej moją wersję Kochanowskiego na e-mailowy
adres ministerstwa (Krzyś odrabia lekcje w ramach obowiązków
służbowych). Po chwili na ekranie mojego komputera pojawiła
się czerwona chorągiewka, że jest odpowiedź.
Przyjaciel odczytał "moje" dzieło koleżankom i kolegom
z ministerialnego departamentu i wszyscy zgodnie orzekli,
że jest ono lepsze od Kochanowskiego! Ponieważ taki werdykt
wydali informatycy, wnoszę, że nie była to kpina i w jakiś
sposób mogę się tą oceną czuć zaszczycony. Budzi ona jednak
we mnie spory niepokój. Pomysł uwspółcześniania klasyków,
choć nie nowy wydaje mi się nieco barbarzyński i nie chciałbym
więcej brać w tym udziału.
Bogu więc dziekuję, że szkoła kanadyjska nie daje mi takich
karkołomnych zadań. Bo jak przetłumaczyć na współczesny język
młodzieżowy słynny hamletowski dylemat? "To be or not
to be" - "Fuck off or fuck up"? Oto jest pytanie!
|