Marcus
Miller jest legendą, geniuszem, tytanem pracy. Ten basista
ma dorobek, który można by rozdzielić na 4-5 osób. Jest jednym
z najbardziej znanych muzyków jazzowych na świecie, a jednocześnie
znakomitym producentem. Jego nazwisko widnieje na blisko 500
płytach.
Najstarsze nagranie Millera jakie znam, to płyta trębacza
Toma Browne'a "Browne Sugar" z 1979 roku. Miller
miał wtedy... 20 lat i grał z takimi tuzami jak pianista Dave
Grusin, saksofonista Michael Brecker, czy wokalistka Patti
Austin. Zaledwie rok później był już basistą Milesa Davisa.
To otworzyło mu na dobre drzwi do sławy. Współpraca z mistrzem
jednak mu nie wystarczała. Zaczął karierę producenta. Już
w 1981 roku wyprodukowana przez niego płyta "Voyeur"
Davida Sanborna zdobyła nagrodę Grammy w kategorii "najlepsze
nagranie rhytm and bluesowe". Dokładnie 15 lat później
płyta Marcusa Millera "M2" zdobyła tę samą nagrodę,
ale w kategorii "najlepsza płyta contemporary jazz".
W międzyczasie zdążył wystąpić w setkach nagrań. Można go
usłyszeć u Ala Jarreau, Joe Sampla, czy Briana Culbertsona.
Był również producentem między innymi słynnej płyty "Tutu"
Davisa.
Marcus Miller jest "zarobiony" jak mało kto, a jednak
od czasu do czasu nagrywa własne płyty. Robi to konsekwentnie
mniej więcej co 5 lat. Zdecydowanie wykracza więc poza dwuletni
cykl, jaki stosują inni artyści: nagranie płyty, następnego
roku koncerty, następnego roku nagranie płyty, itd. Dlatego
w jego przypadku każdorazowo wydanie albumu jest wydarzeniem
największego kalibru. Dość wspomnieć, że jego poprzednia płyta
powszechnie była traktowana jako najważniejsze jazzowe wydarzenie
roku. Oto mamy więc okazję do następnej uczty. W lutym ukazała
się bowiem kolejna płyta Marcusa Millera.
To co rzuca się w uszy po włożeniu płyty "Silver Rain"
do odtwarzacza, to ciężki, zwalisty dźwięk basu Millera. Już
w pierwszych dźwiękach pierwszego utworu zasypuje odbiorcę
"klangami", charakterystycznymi dźwiękami uderzeń
strun basu o progi gitary. Takie "ataki" kciukiem
Miller stosuje na okrągło, przez całą płytę! Stąd jej brzmienie
jest na starcie bardzo mocno funkowe, by później przemienić
się w nieco bardziej mroczny, wręcz rockowy klimat .
W którymś momencie uszy aż chcą odpocząć od takich dźwięków.
Miller jednak nie daje wytchnienia. Nawet w utworach, w których
odstawia swój zwykły bas i sięga po "bezprogowca"
nie ma mowy o bardziej lirycznym, spokojniejszym kolorycie.
Owszem, bezprogowy bas jest znacznie bardziej intymny, ale
zawsze przykrywa go dźwięk bas klarnetu ,
który znowu wprowadza wrażenie przytłoczenia. Nawet w "Sonacie
księżycowej" Beethovena, niezwykle przecież nastrojowej
w oryginalnej wersji, słychać trzaski "klangów".
Ale to nie jest zarzut. Najwyraźniej właśnie to facetowi gra
w duszy. Lepiej się na to otworzyć, niż przed tym bronić.
Wrażenie jest bowiem niezwykłe. Ta muzyka ma swój niezwykły
rytm, puls, beat. To się odbiera wręcz całym ciałem. Instrument,
który zawsze jest tylko niezbędnym dodatkiem tu wychodzi na
pierwszy plan. Bas jest podstawą, fundamentem, otwiera umysł
na ignorowane zwykle rewiry brzmień, harmonii.
Nie oznacza to, że nic poza popisami Millera na płycie się
nie dzieje. Facet daje pograć również innym muzykom. Wśród
nich prym wiodą ci, których basista zna jeszcze ze współpracy
z nieodżałowanym Davisem. Jest więc saksofonista Kenny Garrett
i trębacz Michael "Patches" Stewart. Na płycie pojawił
się również między innymi Kirk Whalum (pisaliśmy o nim w jednym
z poprzednich numerów Sprawy). To saksofonista znany dotąd
raczej jako artysta smooth jazzowy, albo członek ekipy Whitney
Houston. Są też śpiewacy z genialnej grupy wokalnej Take 6
- Joey i Mark Kibble. W tym towarzystwie pojawiła się również
gwiazda popu - Macy Gray. Jej głos jest doprawdy niesamowity.
Jakby ciągle miała grypę ...
Pewną zagadką jest udział w nagraniu płyty "Silver Rain"
Erica Claptona. Otóż na płycie nie można znaleźć żadnej informacji
o tym, że występuje na niej w charakterze gitarzysty. Taka
informacja widnieje za to na stronie internetowej Marcusa
Millera. Otóż okazuje się, że Clapton wystąpił w tak zwanym
"ukrytym tracku" - czyli w krótkim kawałku na samym
końcu płyty, który nie został na płycie w żaden sposób odnotowany.
Nie ma tytułu, opisu, zupełnie żadnej informacji.
W większości Miller gra zaaranżowane przez siebie cudze kompozycje.
Sięga po "evergreeny". Jest więc wspomniana "Sonata
księżycowa" Beethovena, kawałki Prince'a, Jimi'ego Hendrixa,
itd. Bardzo sympatycznym zabiegiem jest umieszczenie w opisach
utworów krótkich informacji od samego Marcusa Millera. Można
się z nich między innymi dowiedzieć, że przy pracy nad utworem
"Bruce Lee" muzyk oglądał "Wejście smoka".
Mistrza karate Miller określił mianem... genialnego improwizatora.
Marcus Miller przez bite 72 minuty udowadnia, że jest wyśmienitym
instrumentalistą i muzykiem. Będzie u nas o nim coraz głośniej
- a to z racji czerwcowego koncertu w Warszawie. Niżej podpisany
zrobi wszystko, by na nim być.
|