Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



W TYM DOMU STRASZY

Lucjan Bilski



 


Fajnie być MacGyverem, umieć zrobić coś z niczego. Podobno niektórzy to potrafią. W kinach można właśnie zobaczyć film, który jest najlepszym dowodem na to, że nie zawsze wystarczy pomysł i dobre chęci, by stworzyć obraz, który rozśmieszy, wzruszy, albo - jak w tym przypadku - przerazi. Tu potrzeba jeszcze konsekwencji i umiejętności opowiadania.

"Klątwa" ma ten specyficzny nastrój, bez którego żaden horror nie będzie straszył: cienie, ostrożne ruchy kamery, niesamowite dźwięki. Niestety, to wszystko, co można pochwalić. Japoński reżyser, Takashi Shimizu miał wielkie ambicje, ale talentu nie stało. Scenariusz jest przekombinowany, a historia nie wciąga. Szkoda, bo film po pierwszych minutach zapowiadał się interesująco.
Rzecz dotyczy pewnego domu na przedmieściach Tokio. Mieszka w nim starsza pani, do której przychodzi co dzień młoda wolontariuszka z opieki społecznej. Wkrótce okaże się, że dom ma także innych mieszkańców, niekoniecznie przyjaźnie nastawionych. Klasyka, chciałoby się rzec. Dom, w którym straszy. W dodatku zarówno na domu, jak i na osobach, które go odwiedziły ciąży klątwa niosąca śmierć.
W filmie jest kilka wątków, które ostatecznie okazują się być ze sobą splątane. Reżyser zbyt wiele jednak pozostawia domysłom widza. Zamiast rzetelnie naprowadzić na trop, snuje jakieś fantazje, zupełnie pozbawione sensu i logiki. Na przykład tytułowa klątwa rozszerza się w postępie geometrycznym, ale dlaczego wybiórczo? W niewytłumaczony sposób omija kilka osób, które przecież zostały wplątane w tę historię. Detektyw policyjny porzuca śledztwo, bo przypomniał sobie jakieś stare przysłowie. Bohaterowie w ogóle nie szukają pomocy, każdy na własną rękę próbuje odpędzić od siebie zmorę. A kluczowe sceny zostają przerwane przez zaciemnienie. Do połowy filmu w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Po mocnym wstępie nie doczekałem się interesującego rozwinięcia. Bełkot, i tyle.
Wiele niedociągnięć mógłby tłumaczyć fakt, że "Klątwa" jest tylko amerykańskim remakiem japońskiego oryginału (którego - przyznaję - nie widziałam). Niestety, okazuje się, że oba filmy wyszły spod ręki tego samego reżysera, i jak twierdzą krytycy, trzymają ten sam poziom. To już w moich oczach ostatecznie pogrąża Takashi Shimizu, podobno twórcę kultowego.
Na domiar złego popełnił on jeszcze jeden niewybaczalny grzech - dopuścił się częściowo plagiatu. Niektóre elementy swojego filmu skopiował żywcem z "Kręgu" Hideo Nakaty. Klątwa rozprzestrzeniająca się jak wirus, pełzająca blada postać, kobieca twarz zasłonięta czarnymi włosami, spod których łypie straszne oko - już to widzieliśmy. W dodatku w dużo lepszym entourage'u.

 

ŻYWOT KANARA

Kinga Malec



Kto z Was przyzna się z ręką na sercu, że nigdy w życiu nie jechał na gapę autobusem, tramwajem, albo metrem? Że nie przekomarzał się, albo kłócił z kontrolerem? Los "kanara" nie jest lekki - nikt go nie lubi. Ja sam, nawet kiedy zapłaciłam za przejazd, czuję się nieswojo, kiedy ktoś woła "Bileciki do kontroli!".

Aż się prosiło, żeby o "kanarach" nakręcić film. Zrobił to Węgier, Nimród Antal. "Kontrolerzy" to jego debiut. I to nader udany. W ciągu zaledwie roku zdołał nazbierać ponad dwadzieścia nagród na różnych festiwalach. Swoją nagrodę przyznała mu między innymi publiczność zeszłorocznego Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego.
Film opowiada o codziennej pracy kontrolerów budapesztańskiego metra, o ich zmaganiach z gapowiczami i wzajemnej rywalizacji. Świat podziemia jest mroczny, brudny, a czasem groźny. Pod kołami pociągów giną bowiem ludzie. Oficjalnie przyjmuje się, że strzępy ciał znalezione na torach to zwłoki samobójców, zwanych tu skoczkami. Jednak ofiary prawdopodobnie zostały wepchnięte pod pociąg, bo w metrze grasuje tajemnicza Mroczna Postać. Co ciekawe, jest ubrana identycznie jak Bulcsu. Nie tylko widz zaczyna podejrzewać, że coś tu jest nie tak. Szefowie przedsiębiorstwa komunikacyjnego też się niepokoją.
Bulcsu to facet "z przeszłością". Kiedyś miał dobrą pracę, prawdopodobnie robił doktorat. Z niewyjaśnionych przyczyn zapragnął zniknąć, ukryć się. Zstąpił więc do podziemia. W korytarzach metra spędza cały czas. Tu pracuje, je i śpi. Znamienna jest scena, kiedy po pracy mówi kolegom "Idę do domu", i schodzi na peron. Na wyjście z metra Bulcsu patrzy z obawą. Są wprawdzie chwile, kiedy coś się w nim przełamuje; wygląda, jakby chciał wyjść na powierzchnię. Wtedy jednak wyrasta przed nim ślepa ściana. Wątek, który nazwałbym psychoanalitycznym, jest w tym filmie najciekawszy.
W "Kontrolerach" jest także sporo humoru. Trudno się nie śmiać, oglądając potyczki "kanarów" z pasażerami na gapę. Niektórzy wciągają ich w dyskusje, inni się awanturują. Kontrolerzy, stare wygi, znają na pamięć całą gamę wybiegów i uników, jakie stosują gapowicze. Dlatego nawet głuchoniemego, czy jąkającego się pasażera podejrzewają o krętactwo. To wszystko głównie potyczki słowne, czasem jednak dochodzi do rękoczynów.
Nie można nie wspomnieć o muzyce. W "Kontrolerach" brzmią nagrania węgierskiego duetu Neo. To muzyka dynamiczna, elektroniczno-industrialna, doskonale komponująca się z obrazem, ale równie dobra do słuchania z płyty. Dzięki niej film nabiera trochę drapieżności. Jest jeszcze bardziej mroczny i niepokojący. Jakże inny od pamiętnego "Metra" Luca Bessona. Mieszanka obrazu i dźwięku made in Hungary sprawiła, że metro już nigdy nie będzie dla mnie takie samo jak przedtem. Nie tylko budapesztańskie.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone