O Słowacji
nasłuchałem się sporo. Jedni mówili, że to kraj piękny i tani.
Inni, że niebezpieczny i jeśli tam jechać, to tylko z wycieczką
zorganizowaną. Pomyślałem, że mogę tak słuchać do końca życia,
ale najlepiej sprawdzić samemu. No i pojechałem.
Podróż samochodem rozpoczęliśmy na przejściu granicznym w
Suchej Horze. Magda, Daniel i ja podekscytowani wyruszyliśmy
w głąb Słowacji, gotowi na spotkanie z piękną przyrodą, fantastycznymi
zabytkami i życzliwymi (taką miałem nadzieję) ludźmi. Pierwszym
obiektem naszych zainteresowań było jezioro Orawskie, jednak
nienadające się do kąpieli ze względu na bardzo kamieniste
dno. Turyści, którzy w ten ciepły dzień szukali ochłody w
olbrzymim zbiorniku wodnym, dreptali jak bociany pokrzykując
z bólu stóp. Początkowo wcale nas to nie przeraziło i sami
spróbowaliśmy pływać. Daniel rozciął sobie jednak palec na
ostrym kamieniu. Już do końca naszej podróży miał wstręt do
kąpieli w plenerze.
Przemycamy Daniela
Po osuszeniu się zajechaliśmy do Orawskiego Podzamcza, w
którym znajduje się jeden z największych zamków na Słowacji.
Monumentalna budowla osadzona jest na olbrzymiej skale, u
podnóża której płynie rzeka Wag. Tu przeżyliśmy pierwsze niemiłe
zaskoczenie. W zamku, po przekroczeniu bramy głównej zatrzymano
nas i ku naszemu zdziwieniu potraktowano słowem "won"!
Nie poznaliśmy przyczyny ani znaczenia wypowiedzianego wyrazu
(może po słowacku "won" znaczy co innego niż po
polsku?). Niesmak jednak pozostał. Czy tak traktuje się turystów,
którzy zapłacili za bilety wstępu i trzymają je w dłoniach?
Bardzo dziwny zwyczaj! W końcu udało nam się zwiedzić zamczysko,
ale wraz z przewodnikiem i dopiero po 30 minutach. Piękno
widoków i obiektu przesłoniła kultura obsługi!
Pod wieczór dotarliśmy do kempingu znajdującego się nad jeziorem
Mara w okolicach Liptowskiego Mikulasza. Ceny za nocleg okazały
się bardzo wysokie, mimo że wrzesień to miesiąc kończący sezon
turystyczny, zwłaszcza jeśli chodzi o spanie pod namiotem.
Rozwiązaliśmy jednak ten problem. Daniel ukrył się pod siedzeniami
samochodu, kiedy wjeżdżaliśmy na teren kempingu. Po prostu
przemyciliśmy go do wewnątrz! Wypełniałem z Magdą dokumenty
meldunkowe, a Daniel zasypiał z niedostatku tlenu pod śpiworem.
Po 20 minutach nie słyszeliśmy już jego sapania. Metoda okazała
się skuteczna, więc stosowaliśmy ją także na kolejnych biwakach.
Na wszelki wypadek wjeżdżaliśmy na kemping zawsze pod osłoną
nocy.
Ku przestrodze innym turystom muszę zaznaczyć, że poniedziałek
na Słowacji jest zawsze martwym dniem, bo większość obiektów
do zwiedzania jest zamkniętych. Po godzinie 16.00 większość
zamków i pałaców jest już zamykana na trzy spusty, więc nie
ma co marzyć o podziwianiu zabytków przy zachodzie słońca.
Na szczyty i w głąb ziemi
Kolejnym etapem naszej podróży były Tatry Niżne, postanowiliśmy
zdobyć najwyższe szczyty tego pasma gór. Wędrówka na Chopok
(2024 m n.p.m.) zaczęła się pechowo. Szliśmy według mapy,
ale nie mogliśmy znaleźć właściwego szlaku. Informacje na
tablicach były zamazane lub w ogóle ich nie było, zaś najbliższe
schronisko wyglądało tak, jakby nie było tam nikogo od kilku
lat! Przez przypadek Magdzie udało się odnaleźć drogę. Po
kilkugodzinnej wspinaczce dotarliśmy na zimny i wietrzny szczyt,
osnuty gęstą mgłą. Wracając na dół spotkaliśmy człowieka z
rowerem na plecach - to się nazywa poświęcenie! Weszliśmy
do schroniska pod szczytem, by się ogrzać i zasmakować słowackiej
kuchni. Zamówiliśmy danie główne: parówkę z czerstwym pieczywem
i rozrzedzoną musztardą, które dostaliśmy bez widelców i noży!
Tubylcy mają chyba dziwne mniemanie o Polakach, bo inni turyści
jedząc to same danie mieli komplet sztućców.
Alternatywą dla wielogodzinnych wspinaczek było zwiedzanie
tatrzańskich jaskiń. Pierwszym obiektem była Jaskinia Wolności,
jedna z najdłuższych krasowych jaskiń na Słowacji. Parkingi
znajdujące się przy jaskini są piekielnie drogie, toteż nielegalnie
ukrywaliśmy nasz samochód na małych polanach parku narodowego.
Wejście do jaskiń z aparatem fotograficznym naraża turystę
na podwójny koszt, bo płaci się osobno za wejście i za możliwość
robienia zdjęć. Zafundowaliśmy sobie więc prawdziwą szpiegowską
przygodę - przemyciliśmy nasz aparat pod kurtką Magdy i robiliśmy
zdjęcia "z przyczajki". Daniel szedł z przodu i
robił sztuczny tłum. Magda zaś pilnowała z tyłu, by nikt nie
przeszkodził mi fotografować stalaktyty i stalagmity.
A miało być tak pięknie...
Przystanek w mieście Trenczyn okazał się dla naszej trójki
bardzo kosztowny. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy
zwiedzać zamek na wzgórzu. Ruiny okazały się bardzo ciekawe,
zaś obsługa profesjonalna. Po powrocie do samochodu miny nam
zrzedły; na jednym z kół była blokada wraz z adresem straży
miejskiej. Mieliśmy szczęście, gdyż siedziba straży znajdowała
się 20 metrów dalej. Okazało się, że stanęliśmy na zastrzeżonym
miejscu, choć nie było żadnego znaku zakazu. Krótka wymiana
zdań sprawiła, iż nasz mandat zmalał o połowę. Po kilkunastu
minutach pożegnaliśmy się z namolną strażą miejską, jednak
nie na długo. Zostaliśmy zatrzymani ponownie po pięciu minutach
za rzekomo nielegalny skręt na skrzyżowaniu. Magda wyciągnęła
nas z tarapatów dzięki swojemu wdziękowi i urokowi.
Nasza podróż niestety zakończyła się przedwcześnie dzięki
pewnemu incydentowi na kempingu w Bratysławie. Podczas ostatniego
noclegu w stolicy Słowacji nasz namiot stał się celem rabunku.
Zostaliśmy ogołoceni do ostatniego grosza, zniknął nawet cenny
aparat fotograficzny. Nie znaleźliśmy skradzionych rzeczy,
zaś obsługa kempingu nawet nie była zaskoczona biegiem wydarzeń
tej nocy. Podobne kradzieże widocznie zdarzają się tam często.
Wróciliśmy więc do Polski wcześniej niż zakładaliśmy, przybici,
ale jednak trochę zadowoleni. Co zobaczyliśmy, to nasze.
|