Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PĘKNIĘTE SERCE ANIOŁA

Agnieszka Krupak




Ladies and gentlemen... Oto moment, na który wszyscy czekaliśmy od dawna. Za chwilę przed państwem wystąpi Ona - pierwsza diwa Ameryki, gwiazda nowojorskiej sceny operowej, majestatyczny anioł niekwestionowanego talentu muzycznego, boska Florence Foster Jenkins! Bogini... Boska, boska, boska!!!

Burza oklasków przeszywa salę koncertową w nowojorskim hotelu Ritz-Carlton. Po chwili na widowni jest już tak cicho, że słychać delikatny szelest kobiecych tiulów i męskich jedwabnych mankietów. W powietrzu unosi się ciężki zapach Chanel No 5 i drogiej, piżmowej wody toaletowej. Bowiem dzisiejsza publiczność to śmietanka nowojorskiej finansjery, magnaci giełdowi ze swoimi tłustymi żonami, właściciele firm i międzynarodowych korporacji posyłający dyskretne uśmiechy kochankom, siedzącym na zapełnionych balkonach. Gasną światła i na scenie pojawia się Ona - w pełni swej boskości. Tęga szatynka, spowita w atłasy, cekiny i brylanty, u ramion wielkie skrzydła z biało-złotego puchu, podkreślające boskość w sposób jasny i niekwestionowany.
Fortepian zaczyna cicho łkać, dźwięki fletu przeszywają ciężkie powietrze, jeszcze moment... i pod sklepieniem sali koncertowej Ritza zaczyna rozbrzmiewać aria Królowej Nocy. Po publiczności przechodzi dreszcz emocji. Niektóre kobiety uśmiechają się szeroko, zasłaniając dyskretnie twarze jedwabnymi wachlarzami. Panowie schylają głowy, chcąc ukryć śmiech, ale zdradza ich pospieszne, niemożliwe do pohamowania drżenie ramion. Co doprowadza nowojorską publiczność do z trudem tłumionego, histerycznego, konwulsyjnego rechotu? Właśnie Ona, a raczej jej boski fałsz, nieumiejętność dostosowania się do tempa akompaniamentu i tonacji. To boskie "wyższe rejestry" doprowadzają amerykańską elitę do histerii. Bo Florence Jenkins fałszuje aż do bólu uszu. Bosko fałszuje! Cała jest boska!

Mount Everest fałszu

Florence Foster Jenkins, zwana najgorszą śpiewaczką świata, urodziła się w 1868 roku w niewielkim miasteczku Wilkes-Barre w stanie Pensylwania. Jej ojciec, Charles Dorrance Foster, był znanym miejscowym adwokatem. Rodzina była bardzo zamożna, dlatego jedyna córka (siostra Lilly Blanche zmarła w dzieciństwie) otrzymała należyte wykształcenie i, jak przystało na dziewczynkę z dobrego domu, grała, malowała i recytowała światową poezję. Do domu przychodziła nauczycielka muzyki i jako dziecko Florence pobierała lekcje gry, co nie było związane z jej kwestionowanym talentem, ale wymogiem tamtych czasów. Źródła historyczne podają, że jako ośmiolatka dała nawet popisowy recital w Filadelfii. Wystąpiła wtedy jako cudowne dziecko, mała "Miss Foster".
W tamtych czasach wszechstronna edukacja była swoistym przygotowaniem do roli żony, która musiała umieć malować, grać, haftować, rozmawiać o literaturze i wiedzieć, jak ubrać się na bal charytatywny. Florence otrzymała więc "kompletne" wykształcenie, skończyła szkołę muzyczną i pobierała lekcje aktorstwa w szkole dramatycznej. Jednak nowym pomysłem siedemnastolatki były zagraniczne studia w jakimś znanym konserwatorium muzycznym, czemu ostro i zdecydowanie przeciwstawił się pan Foster. Oczywiste było, że bez jego finansowego wsparcia o żadnym wyjeździe nie mogło być mowy. Florence trwała jednak w buncie i niedługo potem uciekła w siną dal, a dokładnie do Filadelfii z poznanym lekarzem, Frankiem Thorntonem Jenkinsem, za którego wyszła za mąż. Był to policzek dla rodziny Fosterów, więc zdesperowany ojciec ją wydziedziczył.
O małżeństwie z lekarzem wiadomo tyle, że było pomyłką i przetrwało tylko do 1902 r. Florence po rozwodzie klepała artystyczną biedę, zarabiała na życie jako nauczycielka i pianistka. Jej marzenie o rozpoczęciu kariery jako śpiewaczki operowej spełniło się w dniu śmierci jej ojca, w 1909 r. Zapis w testamencie starego Charlesa Dorrance'a Fostera był jasny i niepodważalny - Florence stała się spadkobierczynią fortuny Fosterów. Odziedziczona suma pozwalała na rozpoczęcie samodzielnej kariery operowej. Matka i były mąż, Frank Jenkins, na wszystkie sposoby starali się odwieść ją od tego zamiaru, jednak Florence działała jak w amoku. Wciągnęła się w artystyczny świat Filadelfii, a potem przeniosła do Nowego Jorku, gdzie bez skrupułów zdobyła sobie miejsce wśród nowojorskiej elity kulturalnej. To tam stała się założycielką i fundatorką Verdi Club, zaczęła pobierać lekcje śpiewu i dawać recitale. Pierwszy odbył się w 1912 r., kiedy miała 44 lata. Florence Jenkins na scenie, tęga, ustrojona błyskotkami jak choinka miała minę Joanny D'arc, kiedy kończyła swoje arie - z pasją, w obłoku sławy i entuzjazmu nareszcie triumfowała!
O swoim głosie mówiła "sopran koloraturowy". Ta niezwykła barwa kobiecego głosu charakteryzuje się wysokością skali oraz bardzo szybkim i precyzyjnym wykonaniem wszelkich muzycznych pasaży. Jednak trele wydobywające się z gardła Jenkins bardziej przypominały zgrzyt nienaoliwionych drzwi niż sopran. Krytycy walili w nią jak z armaty, pisząc o niej "Pierwsza Dama opadającej skali", "Szczyt złego śpiewu", czy "Mount Everest fałszu". Jednak ani miażdżąca krytyka, ani wiek nie stanowiły dla niej żadnej przeszkody; były to czasy, kiedy rok urodzenia nie stanowił żadnego kryterium towarzyskiego, liczyły się koneksje, urodzenie i fortuna. A kiedy zamiast żądania bisów słyszała gwizdy, mówiła: przecież to ignoranci, po prostu zwykli ignoranci...!

Stukilowy anioł inspiracji

Kiedy w 1928 r. zmarła jej matka, Florence poczuła się wolna jak ptak, z dwóch powodów - po pierwsze nikt jej już nie zniechęcał do zaprzestania kariery muzycznej, a po drugie jej majątek powiększył się o spadek po matce. Miała 60 lat, a kariera stała przed nią otworem.
Florence była mieszaniną cech wielkiej damy, światowych trendów, blichtru salonów, braku samokrytyki, infantylności i mentalności kobiety z bazaru. Zaproszonych do siebie gości katowała niezwykłą zabawą - włączała płyty swoje i Galli-Curci, solistki słynnej Metropolitan Opera, i przeprowadzała głosowanie na najlepiej wykonaną arię. Głosowali wszyscy, bo infantylna dobroć Jenkins łamała nawet najtwardsze serca. Kiedyś jedna z zaproszonych znajomych nieopatrznie oddała głos na Galli, a wtedy Jenkins krzyknęła oburzona: jak mogłaś się tak pomylić? Przecież mój głos jest o wiele pełniejszy niż jej!
Z oryginalnych nagrań, których zachowało się sporo, wynika jasno, że Jenkins nie miała ani poczucia rytmu, ani tonacji, ani nawet wypracowanej skali głosu. Wyraźnie słychać, że jej akompaniator dostosowywał tempo podkładu do jej pełnych błędów wariacji rytmu. Do tej koszmarnej mieszanki dochodziła jeszcze kiepska dykcja, słyszalna zwłaszcza przy pieśniach obcojęzycznych. Mimo tego Jenkins zyskała sobie coraz większą popularność, która z czasem zamieniła się w sławę. Publiczność uwielbiała ją przede wszystkim za jej niezłomność w dążeniu do celu, a cel był jeden - rzucić na kolana Amerykę. W krótkim czasie zaczęto ją kochać nie za jej talent, ale jego widowiskowy brak. Nieustannie, we wszystkich wywiadach prasowych porównywała samą siebie do znanych sopranistek - Friedy Hempel i Luizy Tetrazzini. Regularne salwy śmiechu podczas występów tłumaczyła "zawiścią zawodową", wmawiając sobie i innym, że na widowni siedzą miłośnicy talentów dwóch konkurencyjnych diw operowych, i to oni gwiżdżą. Nie oznacza to jednak, że Jenkins była całkowicie bezkrytyczna. W pamięci nowojorczyków pozostało zdanie, które zaskoczyło praktycznie wszystkich: "niech i ludzie mówią, że nie potrafię śpiewać, ale przynajmniej nikt nie powie, że nigdy nie zaśpiewałam!"
Utwory, jakie Jenkins wybierała do swojego repertuaru były mieszanką standardowego repertuaru operowego - Mozart, Verdi, Brahms i Strauss. Nie mogła ustawić dla siebie wyższej poprzeczki. Jej popisowym numerem była aria Królowej Nocy z opery "Czarodziejski Flet". A-ha-ha-ha-ha-haaaaaa.... Wydawane dźwięki raniły uszy nawet najbardziej wytrwałych miłośników jej scenicznego talentu. Wszystkie z wykonywanych przez nią arii znacznie wychodziły poza jej techniczne możliwości wokalne. Niektóre z pieśni skomponowała sama, a część z nich była dziełem jej akompaniatora, Cosme'a McMoona, który wprawdzie słyszał za swoimi plecami rechot, ale wiedział, że nic nie powstrzyma Florence przed kolejnym koncertem. "Kiedy zaczynała śpiewać, zapominała o wszystkim", powiedział po jej śmierci.
Sama projektowała dla siebie kostiumy, bogato zdobione, zbyt błyszczące dla kobiety o tak pełnych kształtach i w wieku znacznie postbalzakowskim. Zdarzało się, że na scenie pojawiała się w strusich piórach i kilogramach biżuterii. Najlepiej zapamiętanym przez publiczność kostiumem był "Anioł inspiracji". Tiule i wielkie anielskie skrzydła na otyłych plecach powodowały trudny do opanowania rechot, dobiegający z widowni przez cały koncert. Publiczność bawiła się podwójnie, zarówno tym co słyszała, jak i tym co widziała. Jednak przez szereg lat dla Jenkins entuzjazm tłumu był niczym innym jak dowodem miłości nowojorskiego świata artystycznego do sztuki, a nie kpiną z tej "sztuki". Podczas "Clavelitos" rzucała w publiczność kwiatami z dekoracji sceny, a jak tych zabrakło, ciskała między rzędy kwiaty wypięte ze swoich włosów.
Rok 1943 był dla Florence przełomem w jej karierze operowej. Jechała taksówką, nieostrożny kierowca spowodował niegroźny wypadek. Po rekonwalescencji Jenkins odkryła, że teraz może... pociągnąć górne F lepiej niż do tej pory. Oprócz założenia sprawy w sądzie przeciwko taksówkarzowi, w dowód wdzięczności wysłała mu paczkę drogich cygar.
Mimo że publiczność na jej występach bawiła się setnie i wszystkie miejsca zawsze były wyprzedane, Jenkins reglamentowała swoim miłośnikom tę osobliwą rozrywkę. Ograniczała się jedynie do corocznego recitalu w sali balowej hotelu Ritz-Carlton w Nowym Jorku. Uświetniał on bal charytatywny, a Jenkins była bardzo zaangażowana we wszelką działalność dobroczynną. Swoją fortuną wspomagała ubogich, finansowała kluby artystyczne oraz fundowała rozmaite muzyczne przedsięwzięcia. Publiczność na tych corocznych recitalach ograniczała się do jej znajomych z wszelkich możliwych kobiecych klubów. Były to kobiety z Klubu Pisarek, Stowarzyszenia Emigrantek Amerykańskich, Klubu Kobiet Stanu Nowy Jork, Związku Kobiet Patriotek i - czego nie mogło zabraknąć, Klubu Miłośniczek Verdiego. No i oczywiście niewielkiej rzeszy wybrańców, którzy mieli szczęście dostąpić zaszczytu obcowania z niczym niezakłóconym, absolutnie nieziemskim kobiecym fałszem. Dystrybucją biletów na swoje koncerty zajmowała się sama gwiazda. "Kasa biletowa" znajdowała się w jej apartamencie. Był to sposób na wyeliminowanie, jak mówiła, "przypadkowych słuchaczy". Bowiem Jenkins bardzo dbała o to, by z jej muzyką obcowali sami koneserzy. Jeden z dziennikarzy tak zapamiętał scenę kupna biletów w mieszkaniu osobliwej artystki:
Florence: - Czy jest pan dziennikarzem?
- Nie, pani Jenkins, jestem miłośnikiem muzyki.
- To dobrze. W takim razie dla pana bilet kosztuje tylko dwa i pół dolara. A może teraz napije się pan kieliszeczek sherry?

Kiedy pęka serce

W wieku 76 lat Jenkins wykonała swój ostatni recital, w Carnegie Hall, 25 października 1944 r. Zgodnie z przewidywaniami, bilety na ten koncert zostały wyprzedane. Jenkins zmarła miesiąc później.
Kiedy odeszła, Cosme McMoon próbował nadal żyć w blasku reflektorów, choćby reporterskich, i utrzymywał, jakoby był w przeszłości jej kochankiem. Nie wstydził się tych oświadczeń nawet wtedy, gdy publicznie udowodniono mu, że jest zadeklarowanym homoseksualistą. Wiadomo natomiast, że Florence przez długie lata swojej kariery scenicznej nie była samotna. Niektóre źródła podają, że u jej boku pojawiał się czasami pewien tajemniczy wdowiec, ale do roli sekretnego kochanka przyznawał się także amerykański aktor i jej menadżer, Clair Bayfield. Jednak być może i on, tak jak Cosme, rościł sobie prawa do cząstki sławy po artystce, spadku lub choćby tantiemów z jej płyt, które do dziś sprzedają się - nomen omen, koncertowo.
Niektórzy badacze życia Jenkins twierdzą, że jej 32-letnia kariera sceniczna była niczym innym jak perfekcyjnie zaplanowanym i przeprowadzonym żartem z publiczności. Jednak kontrargumentem przeciwko tej opinii są okoliczności śmierci Jenkins - podczas występu w Carnegie Hall publiczność już nie chichotała, ale śmiała się w głos, a w zasadzie, można rzec, widzowie dusili się ze śmiechu. Trzytysięczny tłum wił się w spazmach, a gwizdy po koncercie były głośniejsze niż wydobywające się z jej piersi przeraźliwe ryki. Krytyka po recitalu była miażdżąca. Jenkins wyszła z opery załamana i od tego czasu nie pokazała się publicznie, a miesiąc później zmarła. Jak stwierdził jej lekarz - kobiecie pękło serce. Jednak powiedział też, że zmarła spokojna i z uśmiechem na twarzy, szczęśliwa, pewna dobrze przeżytego życia, jak kobieta spełniona. Lecz może to oświadczenie było kolejną sceniczną maskaradą, którą Jenkins odegrała już po własnej śmierci?
W 2001 roku na deskach Edinbourgh Fringe po raz pierwszy została wystawiona sztuka o życiu Florence Foster Jenkins, a jej autorowi, Chrisowi Balance przyniosła należny rozgłos. Kolejny spektakl opowiadający o życiu i karierze Jenkins nosił tytuł "Souvenir", i zagościł na Brodwayu w listopadzie 2005 r. Najbardziej popularną sztuką o najgorszej śpiewaczce świata jest "Boska!" ("Glorious"), która otworzyła angielski sezon teatralny we wrześniu 2005 r. W roli głownej wystąpiła Maureen Lipman i, jeśli wierzyć słowom przeczytanym w "New York Times", śpiewała naprawdę koszmarnie. Spektakl zatriumfował na londyńskim West Endzie i był grany ponad 200 razy. Jego największym sukcesem była nominacja do nagrody Laurence Olivier Awards za najlepszą nową komedię teatralną, co jest odpowiednikiem amerykańskiego Oscara w filmie. "Boska!" okazała się być hitem produkcyjnym w ponad 20 krajach świata, a od 6 listopada do 16 grudnia 2007 r. święciła triumfy na deskach Belfry Theatre w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej. Bilety na wszystkie 37 spektakli zostały wyprzedane długo przed seansami. To było prawdziwe, osobliwe zwycięstwo "Pierwszej Damy opadającej skali" nad Kanadą!
Na koniec opinia krytyka muzycznego, któremu udało się jednym zdaniem opisać całą, 32-letnią karierę scenicznej boskiej diwy: "Tylko madame Jenkins do perfekcji opanowała sztukę upiększania pieśni poprzez improwizowanie o ćwierć tonu poniżej lub powyżej oryginalnej melodii...".
Czyż nie była boska, w pełnym tego słowa znaczeniu?

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone