Ladies
and gentlemen... Oto moment, na który wszyscy czekaliśmy od
dawna. Za chwilę przed państwem wystąpi Ona - pierwsza diwa
Ameryki, gwiazda nowojorskiej sceny operowej, majestatyczny
anioł niekwestionowanego talentu muzycznego, boska Florence
Foster Jenkins! Bogini... Boska, boska, boska!!!
Burza oklasków przeszywa salę koncertową w nowojorskim hotelu
Ritz-Carlton. Po chwili na widowni jest już tak cicho, że
słychać delikatny szelest kobiecych tiulów i męskich jedwabnych
mankietów. W powietrzu unosi się ciężki zapach Chanel No 5
i drogiej, piżmowej wody toaletowej. Bowiem dzisiejsza publiczność
to śmietanka nowojorskiej finansjery, magnaci giełdowi ze
swoimi tłustymi żonami, właściciele firm i międzynarodowych
korporacji posyłający dyskretne uśmiechy kochankom, siedzącym
na zapełnionych balkonach. Gasną światła i na scenie pojawia
się Ona - w pełni swej boskości. Tęga szatynka, spowita w
atłasy, cekiny i brylanty, u ramion wielkie skrzydła z biało-złotego
puchu, podkreślające boskość w sposób jasny i niekwestionowany.
Fortepian zaczyna cicho łkać, dźwięki fletu przeszywają ciężkie
powietrze, jeszcze moment... i pod sklepieniem sali koncertowej
Ritza zaczyna rozbrzmiewać aria Królowej Nocy. Po publiczności
przechodzi dreszcz emocji. Niektóre kobiety uśmiechają się
szeroko, zasłaniając dyskretnie twarze jedwabnymi wachlarzami.
Panowie schylają głowy, chcąc ukryć śmiech, ale zdradza ich
pospieszne, niemożliwe do pohamowania drżenie ramion. Co doprowadza
nowojorską publiczność do z trudem tłumionego, histerycznego,
konwulsyjnego rechotu? Właśnie Ona, a raczej jej boski fałsz,
nieumiejętność dostosowania się do tempa akompaniamentu i
tonacji. To boskie "wyższe rejestry" doprowadzają
amerykańską elitę do histerii. Bo Florence Jenkins fałszuje
aż do bólu uszu. Bosko fałszuje! Cała jest boska!
Mount Everest fałszu
Florence Foster Jenkins, zwana najgorszą śpiewaczką świata,
urodziła się w 1868 roku w niewielkim miasteczku Wilkes-Barre
w stanie Pensylwania. Jej ojciec, Charles Dorrance Foster,
był znanym miejscowym adwokatem. Rodzina była bardzo zamożna,
dlatego jedyna córka (siostra Lilly Blanche zmarła w dzieciństwie)
otrzymała należyte wykształcenie i, jak przystało na dziewczynkę
z dobrego domu, grała, malowała i recytowała światową poezję.
Do domu przychodziła nauczycielka muzyki i jako dziecko Florence
pobierała lekcje gry, co nie było związane z jej kwestionowanym
talentem, ale wymogiem tamtych czasów. Źródła historyczne
podają, że jako ośmiolatka dała nawet popisowy recital w Filadelfii.
Wystąpiła wtedy jako cudowne dziecko, mała "Miss Foster".
W tamtych czasach wszechstronna edukacja była swoistym przygotowaniem
do roli żony, która musiała umieć malować, grać, haftować,
rozmawiać o literaturze i wiedzieć, jak ubrać się na bal charytatywny.
Florence otrzymała więc "kompletne" wykształcenie,
skończyła szkołę muzyczną i pobierała lekcje aktorstwa w szkole
dramatycznej. Jednak nowym pomysłem siedemnastolatki były
zagraniczne studia w jakimś znanym konserwatorium muzycznym,
czemu ostro i zdecydowanie przeciwstawił się pan Foster. Oczywiste
było, że bez jego finansowego wsparcia o żadnym wyjeździe
nie mogło być mowy. Florence trwała jednak w buncie i niedługo
potem uciekła w siną dal, a dokładnie do Filadelfii z poznanym
lekarzem, Frankiem Thorntonem Jenkinsem, za którego wyszła
za mąż. Był to policzek dla rodziny Fosterów, więc zdesperowany
ojciec ją wydziedziczył.
O małżeństwie z lekarzem wiadomo tyle, że było pomyłką i przetrwało
tylko do 1902 r. Florence po rozwodzie klepała artystyczną
biedę, zarabiała na życie jako nauczycielka i pianistka. Jej
marzenie o rozpoczęciu kariery jako śpiewaczki operowej spełniło
się w dniu śmierci jej ojca, w 1909 r. Zapis w testamencie
starego Charlesa Dorrance'a Fostera był jasny i niepodważalny
- Florence stała się spadkobierczynią fortuny Fosterów. Odziedziczona
suma pozwalała na rozpoczęcie samodzielnej kariery operowej.
Matka i były mąż, Frank Jenkins, na wszystkie sposoby starali
się odwieść ją od tego zamiaru, jednak Florence działała jak
w amoku. Wciągnęła się w artystyczny świat Filadelfii, a potem
przeniosła do Nowego Jorku, gdzie bez skrupułów zdobyła sobie
miejsce wśród nowojorskiej elity kulturalnej. To tam stała
się założycielką i fundatorką Verdi Club, zaczęła pobierać
lekcje śpiewu i dawać recitale. Pierwszy odbył się w 1912
r., kiedy miała 44 lata. Florence Jenkins na scenie, tęga,
ustrojona błyskotkami jak choinka miała minę Joanny D'arc,
kiedy kończyła swoje arie - z pasją, w obłoku sławy i entuzjazmu
nareszcie triumfowała!
O swoim głosie mówiła "sopran koloraturowy". Ta
niezwykła barwa kobiecego głosu charakteryzuje się wysokością
skali oraz bardzo szybkim i precyzyjnym wykonaniem wszelkich
muzycznych pasaży. Jednak trele wydobywające się z gardła
Jenkins bardziej przypominały zgrzyt nienaoliwionych drzwi
niż sopran. Krytycy walili w nią jak z armaty, pisząc o niej
"Pierwsza Dama opadającej skali", "Szczyt złego
śpiewu", czy "Mount Everest fałszu". Jednak
ani miażdżąca krytyka, ani wiek nie stanowiły dla niej żadnej
przeszkody; były to czasy, kiedy rok urodzenia nie stanowił
żadnego kryterium towarzyskiego, liczyły się koneksje, urodzenie
i fortuna. A kiedy zamiast żądania bisów słyszała gwizdy,
mówiła: przecież to ignoranci, po prostu zwykli ignoranci...!
Stukilowy anioł inspiracji
Kiedy w 1928 r. zmarła jej matka, Florence poczuła się wolna
jak ptak, z dwóch powodów - po pierwsze nikt jej już nie zniechęcał
do zaprzestania kariery muzycznej, a po drugie jej majątek
powiększył się o spadek po matce. Miała 60 lat, a kariera
stała przed nią otworem.
Florence była mieszaniną cech wielkiej damy, światowych trendów,
blichtru salonów, braku samokrytyki, infantylności i mentalności
kobiety z bazaru. Zaproszonych do siebie gości katowała niezwykłą
zabawą - włączała płyty swoje i Galli-Curci, solistki słynnej
Metropolitan Opera, i przeprowadzała głosowanie na najlepiej
wykonaną arię. Głosowali wszyscy, bo infantylna dobroć Jenkins
łamała nawet najtwardsze serca. Kiedyś jedna z zaproszonych
znajomych nieopatrznie oddała głos na Galli, a wtedy Jenkins
krzyknęła oburzona: jak mogłaś się tak pomylić? Przecież mój
głos jest o wiele pełniejszy niż jej!
Z oryginalnych nagrań, których zachowało się sporo, wynika
jasno, że Jenkins nie miała ani poczucia rytmu, ani tonacji,
ani nawet wypracowanej skali głosu. Wyraźnie słychać, że jej
akompaniator dostosowywał tempo podkładu do jej pełnych błędów
wariacji rytmu. Do tej koszmarnej mieszanki dochodziła jeszcze
kiepska dykcja, słyszalna zwłaszcza przy pieśniach obcojęzycznych.
Mimo tego Jenkins zyskała sobie coraz większą popularność,
która z czasem zamieniła się w sławę. Publiczność uwielbiała
ją przede wszystkim za jej niezłomność w dążeniu do celu,
a cel był jeden - rzucić na kolana Amerykę. W krótkim czasie
zaczęto ją kochać nie za jej talent, ale jego widowiskowy
brak. Nieustannie, we wszystkich wywiadach prasowych porównywała
samą siebie do znanych sopranistek - Friedy Hempel i Luizy
Tetrazzini. Regularne salwy śmiechu podczas występów tłumaczyła
"zawiścią zawodową", wmawiając sobie i innym, że
na widowni siedzą miłośnicy talentów dwóch konkurencyjnych
diw operowych, i to oni gwiżdżą. Nie oznacza to jednak, że
Jenkins była całkowicie bezkrytyczna. W pamięci nowojorczyków
pozostało zdanie, które zaskoczyło praktycznie wszystkich:
"niech i ludzie mówią, że nie potrafię śpiewać, ale przynajmniej
nikt nie powie, że nigdy nie zaśpiewałam!"
Utwory, jakie Jenkins wybierała do swojego repertuaru były
mieszanką standardowego repertuaru operowego - Mozart, Verdi,
Brahms i Strauss. Nie mogła ustawić dla siebie wyższej poprzeczki.
Jej popisowym numerem była aria Królowej Nocy z opery "Czarodziejski
Flet". A-ha-ha-ha-ha-haaaaaa.... Wydawane dźwięki raniły
uszy nawet najbardziej wytrwałych miłośników jej scenicznego
talentu. Wszystkie z wykonywanych przez nią arii znacznie
wychodziły poza jej techniczne możliwości wokalne. Niektóre
z pieśni skomponowała sama, a część z nich była dziełem jej
akompaniatora, Cosme'a McMoona, który wprawdzie słyszał za
swoimi plecami rechot, ale wiedział, że nic nie powstrzyma
Florence przed kolejnym koncertem. "Kiedy zaczynała śpiewać,
zapominała o wszystkim", powiedział po jej śmierci.
Sama projektowała dla siebie kostiumy, bogato zdobione, zbyt
błyszczące dla kobiety o tak pełnych kształtach i w wieku
znacznie postbalzakowskim. Zdarzało się, że na scenie pojawiała
się w strusich piórach i kilogramach biżuterii. Najlepiej
zapamiętanym przez publiczność kostiumem był "Anioł inspiracji".
Tiule i wielkie anielskie skrzydła na otyłych plecach powodowały
trudny do opanowania rechot, dobiegający z widowni przez cały
koncert. Publiczność bawiła się podwójnie, zarówno tym co
słyszała, jak i tym co widziała. Jednak przez szereg lat dla
Jenkins entuzjazm tłumu był niczym innym jak dowodem miłości
nowojorskiego świata artystycznego do sztuki, a nie kpiną
z tej "sztuki". Podczas "Clavelitos" rzucała
w publiczność kwiatami z dekoracji sceny, a jak tych zabrakło,
ciskała między rzędy kwiaty wypięte ze swoich włosów.
Rok 1943 był dla Florence przełomem w jej karierze operowej.
Jechała taksówką, nieostrożny kierowca spowodował niegroźny
wypadek. Po rekonwalescencji Jenkins odkryła, że teraz może...
pociągnąć górne F lepiej niż do tej pory. Oprócz założenia
sprawy w sądzie przeciwko taksówkarzowi, w dowód wdzięczności
wysłała mu paczkę drogich cygar.
Mimo że publiczność na jej występach bawiła się setnie i wszystkie
miejsca zawsze były wyprzedane, Jenkins reglamentowała swoim
miłośnikom tę osobliwą rozrywkę. Ograniczała się jedynie do
corocznego recitalu w sali balowej hotelu Ritz-Carlton w Nowym
Jorku. Uświetniał on bal charytatywny, a Jenkins była bardzo
zaangażowana we wszelką działalność dobroczynną. Swoją fortuną
wspomagała ubogich, finansowała kluby artystyczne oraz fundowała
rozmaite muzyczne przedsięwzięcia. Publiczność na tych corocznych
recitalach ograniczała się do jej znajomych z wszelkich możliwych
kobiecych klubów. Były to kobiety z Klubu Pisarek, Stowarzyszenia
Emigrantek Amerykańskich, Klubu Kobiet Stanu Nowy Jork, Związku
Kobiet Patriotek i - czego nie mogło zabraknąć, Klubu Miłośniczek
Verdiego. No i oczywiście niewielkiej rzeszy wybrańców, którzy
mieli szczęście dostąpić zaszczytu obcowania z niczym niezakłóconym,
absolutnie nieziemskim kobiecym fałszem. Dystrybucją biletów
na swoje koncerty zajmowała się sama gwiazda. "Kasa biletowa"
znajdowała się w jej apartamencie. Był to sposób na wyeliminowanie,
jak mówiła, "przypadkowych słuchaczy". Bowiem Jenkins
bardzo dbała o to, by z jej muzyką obcowali sami koneserzy.
Jeden z dziennikarzy tak zapamiętał scenę kupna biletów w
mieszkaniu osobliwej artystki:
Florence: - Czy jest pan dziennikarzem?
- Nie, pani Jenkins, jestem miłośnikiem muzyki.
- To dobrze. W takim razie dla pana bilet kosztuje tylko dwa
i pół dolara. A może teraz napije się pan kieliszeczek sherry?
Kiedy pęka serce
W wieku 76 lat Jenkins wykonała swój ostatni recital, w Carnegie
Hall, 25 października 1944 r. Zgodnie z przewidywaniami, bilety
na ten koncert zostały wyprzedane. Jenkins zmarła miesiąc
później.
Kiedy odeszła, Cosme McMoon próbował nadal żyć w blasku reflektorów,
choćby reporterskich, i utrzymywał, jakoby był w przeszłości
jej kochankiem. Nie wstydził się tych oświadczeń nawet wtedy,
gdy publicznie udowodniono mu, że jest zadeklarowanym homoseksualistą.
Wiadomo natomiast, że Florence przez długie lata swojej kariery
scenicznej nie była samotna. Niektóre źródła podają, że u
jej boku pojawiał się czasami pewien tajemniczy wdowiec, ale
do roli sekretnego kochanka przyznawał się także amerykański
aktor i jej menadżer, Clair Bayfield. Jednak być może i on,
tak jak Cosme, rościł sobie prawa do cząstki sławy po artystce,
spadku lub choćby tantiemów z jej płyt, które do dziś sprzedają
się - nomen omen, koncertowo.
Niektórzy badacze życia Jenkins twierdzą, że jej 32-letnia
kariera sceniczna była niczym innym jak perfekcyjnie zaplanowanym
i przeprowadzonym żartem z publiczności. Jednak kontrargumentem
przeciwko tej opinii są okoliczności śmierci Jenkins - podczas
występu w Carnegie Hall publiczność już nie chichotała, ale
śmiała się w głos, a w zasadzie, można rzec, widzowie dusili
się ze śmiechu. Trzytysięczny tłum wił się w spazmach, a gwizdy
po koncercie były głośniejsze niż wydobywające się z jej piersi
przeraźliwe ryki. Krytyka po recitalu była miażdżąca. Jenkins
wyszła z opery załamana i od tego czasu nie pokazała się publicznie,
a miesiąc później zmarła. Jak stwierdził jej lekarz - kobiecie
pękło serce. Jednak powiedział też, że zmarła spokojna i z
uśmiechem na twarzy, szczęśliwa, pewna dobrze przeżytego życia,
jak kobieta spełniona. Lecz może to oświadczenie było kolejną
sceniczną maskaradą, którą Jenkins odegrała już po własnej
śmierci?
W 2001 roku na deskach Edinbourgh Fringe po raz pierwszy została
wystawiona sztuka o życiu Florence Foster Jenkins, a jej autorowi,
Chrisowi Balance przyniosła należny rozgłos. Kolejny spektakl
opowiadający o życiu i karierze Jenkins nosił tytuł "Souvenir",
i zagościł na Brodwayu w listopadzie 2005 r. Najbardziej popularną
sztuką o najgorszej śpiewaczce świata jest "Boska!"
("Glorious"), która otworzyła angielski sezon teatralny
we wrześniu 2005 r. W roli głownej wystąpiła Maureen Lipman
i, jeśli wierzyć słowom przeczytanym w "New York Times",
śpiewała naprawdę koszmarnie. Spektakl zatriumfował na londyńskim
West Endzie i był grany ponad 200 razy. Jego największym sukcesem
była nominacja do nagrody Laurence Olivier Awards za najlepszą
nową komedię teatralną, co jest odpowiednikiem amerykańskiego
Oscara w filmie. "Boska!" okazała się być hitem
produkcyjnym w ponad 20 krajach świata, a od 6 listopada do
16 grudnia 2007 r. święciła triumfy na deskach Belfry Theatre
w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej. Bilety na wszystkie 37
spektakli zostały wyprzedane długo przed seansami. To było
prawdziwe, osobliwe zwycięstwo "Pierwszej Damy opadającej
skali" nad Kanadą!
Na koniec opinia krytyka muzycznego, któremu udało się jednym
zdaniem opisać całą, 32-letnią karierę scenicznej boskiej
diwy: "Tylko madame Jenkins do perfekcji opanowała sztukę
upiększania pieśni poprzez improwizowanie o ćwierć tonu poniżej
lub powyżej oryginalnej melodii...".
Czyż nie była boska, w pełnym tego słowa znaczeniu?
|