W świetle
księżyca widać ją bardzo dobrze. Ma metr długości, waży około
150 kg i porusza się całkiem szybko. Jej głowa przypomina
mi pomarszczoną twarz staruszki otuloną szalem.
Dochodzi północ. Razem z 15 innymi osobami tłoczymy się na
plaży pod plandeką, która chroni nas od deszczu. Przewodnik
wskazuje jakiś punkt kilka metrów od nas. Odrzucamy plandekę
i biegniemy w tym kierunku, nie dbając już o to, że przemokniemy
do suchej nitki.
Olbrzymia zielona żółwica widzi nas, ale się nie zatrzymuje.
Zmierza w stronę morza, zostawiając za sobą na piasku ślad,
szeroki jak koło traktora. W drugą stronę ta ścieżka prowadzi
prosto do żółwiego gniazda na skraju dżungli.
Rezerwat Galibi to jedno z niewielu miejsc, gdzie znajdują
się gniazda żółwi morskich, gatunku zagrożonego wyginięciem.
Rezerwat leży w Surinamie, dawnej kolonii holenderskiej na
północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki Południowej. Od stycznia
do sierpnia trwa tu okres lęgowy czterech gatunków żółwi:
morskiego, oliwkowego, szylkretowego i skórzastego. To jeden
z powodów, dla których eko-turyści, poszukiwacze przygód i
globtroterzy, zmęczeni wydawaniem grubej kasy na nudne wakacje
pod palmami, odwiedzają Surinam - najmniejsze państwo Ameryki
Południowej, wciśnięte między Gujanę i Gujanę Francuską. To
fascynująca alternatywa dla wylegiwania się na plaży: karaibska
atmosfera i klimat okolic Amazonki.
Spędziłem pięć miesięcy w stolicy Surinamu, Paramaribo, pracując
jako wolontariusz na rzecz młodych ludzi chorych na AIDS.
Krótko przed wyjazdem dałem się namówić moim surinamskim przyjaciołom
na wizytę w Galibi. Rezerwat ten to prawdziwy skarb; nawet
ludzie, którzy nigdy tam nie byli, wychwalają jego białe plaże
i niesamowite żółwie.
Galibi leży tylko cztery godziny od Paramaribo. Dostać się
tam można tylko drogą wodną - po rzece Marowijne, szerokiej
wstędze o kolorze karmelu, która oddziela Surinam od Gujany
Francuskiej i wpada do Atlantyku.
Czekam wraz z moją grupą na łódź motorową na plaży niedaleko
miasteczka Albina. Mam już za sobą wizytę w miejscowym sklepie.
Kupiłem trochę owoców mango i słodkich grejfrutów. Obok leżały
pirackie kompakty i tanie zwoje indonezyjskich tkanin.
Smród toalet niesie się daleko. Fizjologii jednak nie da się
oszukać. Płacę 35 centów i kieruję się w stronę budki. Właśnie
skończył się papier toaletowy. Za spłuczkę robi wiadro z wodą.
Za co właściwie zapłaciłem?
Łódź odbija od brzegu. Płyniemy do wioski indiańskiej leżącej
w pobliżu rezerwatu Galibi i noszącej tę samą nazwę. Nasz
przewodnik, George, urodził się tam i nadal tam mieszka. Do
rezerwatu udajemy się po zmroku. George tłumaczy, że żółwie
znoszą jaja tylko nocą; to daje im ochronę przed drapieznikami.
Samice żółwi zielonych powracają na rodzime plaże, by złożyć
jaja, kiedy są w wieku 25-50 lat. Co kilka lat każda z nich
składa w gnieździe nawet setkę jaj. Zagrzebują je w piasku
na obrzeżu dżungli, powyżej linii przypływu.
Obserwujemy samicę wędrującą do wody. Potem George pokazuje
nam jej gniazdo. Jest puste. W piasku jest za dużo korzeni
roślin. Samica złoży jaja w oceanie, a za kilka dni spróbuje
ponownie na plaży.
Niestety, ta sama ciemność, która daje jej częściową osłonę,
pozwala drapieżnikom zakradać się w pobliże gniazd. Korzystają
z niej także ludzie. Miejscowi Indianie zbierają gigantyczne
jaja i sprzedają Surinamczykom pochodzenia jawajskiego, którzy
uważają je za wielki przysmak. Rząd próbuje walczyć z tym
procederem. Zalegalizowano np. zbieranie jaj żółwich złożonych
poniżej linii przypływu, które i tak zostałyby zmyte przez
fale. Ale nie zlikwidowało to kłusownictwa. Zdaniem pracowników
rezerwatu Galibi funkcjonariusze rządowej agencji ochrony
przyrody, Stinasu, niezbyt chętnie ścigają zbieraczy jaj.
George uważa, że to ze względu na niedostatek sił ludzkich.
Strażnicy z reguły próbują zapędzić kłusowników na teren Gujany
Francuskiej. Tam prawo jest skuteczniej egzekwowane.
Opuszczamy tereny lęgowe, zauroczeni cudami świata wodno-lądowego.
Tej nocy żadnej żółwicy nie udało się znaleźć dobrego miejsca
na złożenie jaj.
To jeszcze nie koniec wrażeń. Mieszkańcy wioski Galibi urządzają
nam wieczór powitalny. Ich zdobione frędzlami kostiumy oszałamiają
kolorami. Mężczyźni zaczynają uderzać w bębny i śpiewać. Głębokie
głosy harmonizują z wybijanym rytmem. Kobiety podchwytują
pieśń i zachęcają nas do przyłączenia się. Sam nie wiem kiedy
moje stopy zaczynają podreptywać. Wymachuję rękami, krocząc
między 80-letnią kobietą i 7-letnią dziewczynką. Powiewają
żółte i czerwone frędzle. Zaczynam rozumieć, dlaczego moi
surinamscy przyjaciele cenią to miejsce niczym skarb. W dzisiejszym
świecie zdominowanym przez nowoczesną kulturę anglosaską ta
wioska jest zagrożona - tak jak populacja żółwi, których strzeże.
|