20
grudnia obchodzono w wielu krajach Dzień Ryby. Nawoływano do uwalniania karpii
i deklarowania sympatii dla beznogich mieszkańców wód słonych
i słodkich. Mało kto wie, że teoretycznie za zabicie karpia
na targowisku albo w sklepie można iść na rok do więzienia.
W myśl przepisów ustawy o ochronie zwierząt należy to robić
wyłącznie w ubojniach. Ta akcja ichtiologicznego miłosierdzia
przypomniała mi pewne wydarzenie sprzed lat...
Człowiek to jednak bydlę - powiedziała moja babcia i zamachnęła
się młotkiem z całym impetem. Karp przestał się tłuc po stole,
tylko jego ogon wibrował jeszcze przez moment w epileptycznych
drgawkach. Babcia wydłubała mu oczy ruchem tak sprawnym, jakby
całe życie trenowała ujarzmianie rybiego spojrzenia. Dwie
szkliste, galaretowate kuleczki stuknęły o dno kosza na śmieci...
Przez niedomknięte wieczko patrzyły na mnie wzrokiem błędnym,
jakim narkomani patrzą na kontrolerów biletów w metrze. Wtedy
przypomniał mi się Wacek. Wprawdzie odegrał jedynie epizodyczną
rolę w moim życiu, ale jego wzrok zapadł mi w pamięć na długie
lata. Nigdy nie dowiedzialam sie, skad przybył, ani kim byli
jego rodzice. Nie wiem też, co się z nim dalej działo, jak
ułożyły się jego losy, nawet tego, czy żyje. Tylko ten wzrok
Wacława pozostał w mojej pamięci jak plama z czekolady na
kieszeni komunijnej sukienki...
Siadaliśmy do wigilijnej wieczerzy, gdy usłyszeliśmy dzwonek
do drzwi. Ojciec poderwał się od stołu i odruchowo schował
nakrycie przygotowane dla niespodziewanego gościa, po czym
zasłaniając żaluzje zasyczał konspiracyjnie: - Nie otwierać,
może to ktoś po prośbie! Jednak było już za późno, matka stała
na klatce schodowej i słychać było, jak zapraszała do środka
i zachęcała przybysza wizją czystej wanny, gorącej wody i
miękkich ręczników. Podeszłam do drzwi. W progu stał syn Gienka,
znajomego z bloku obok. Zawstydzony wyjąkał coś o zepsutym
piecyku gazowym, zimnej wodzie, potrzebie kapieli...
Godzinę potem Gienkowie wychodzili od nas różowi, błyszczący,
pachnący świeżością i wodą toaletową, którą ojcu przyniósł
święty Mikołaj. Zachęceni przez matkę zapowiedzieli się również
na dzień następny. I jeszcze następny. I tak aż do Trzech
Króli Gienkowie korzystali z dobrodziejstw gorącej wody w
naszej łazience, użalając się na opieszałość administracji,
która awarię piecyka najwyraźniej lekceważyła. A my zdążyliśmy
się przyzwyczaić do gienkowych żyletek i gąbek w szafce, i
do kolejki pod naszą łazienką.
Dopiero w Trzech Króli sprawa się rypła. Ojciec telefonicznie
porozumiał się z zachwalanym przez znajomych magikiem od piecyków,
i oświecony postanowił sprawdzić naocznie co w gienkowym piecyku
piszczy. W tym celu udaliśmy się do nich gromadnie z niezapowiedzianą
wizytą. Otworzyła Gienkowa, ale minę miała nietęgą. Próbowała
niezdarnie ukryć zmieszanie, lecz widać było, że albo przyszliśmy
nie w porę, albo zburzyliśmy spokój tego domu samym faktem,
że w ogóle się pojawiliśmy.
Ojciec zapowiedział chęć wglądu w zepsutego Junkersa, i mimo
niesmiałych protestów gospodyni wszedł do łazienki. Po przedpokoju
rozszedł się zapach mułu i błota. Stanęliśmy jak wryci...
W gienkowej wannie pławił się dostojnie ogromny, tłusty karp
królewski. Gienkowa spuściła głowę. - Nazwaliśmy go Wacek
- wyszeptała zmieszana. - Jest z nami już trzy tygodnie. Kochamy
go jak własne dziecko. - W jej głosie można było wyczuć dumę.
Z opowiedzianej przez Gienkową historii wynikało jasno, że
ojciec Gienka nie odnalazł w sobie instynktu myśliwego, a
potem czas dopełnił reszty ichtiologicznej degrengolady na
linii kat-ofiara. Między hipotetycznym oprawcą i jego ofiarą
pojawił się silny związek emocjonalny. - Zamówiliśmy specjalne
akwarium, ale póki co kąpiemy się gdzie popadnie - dodała
Gienkowa i wrzuciła do wanny zmiętolony kawałek kajzerki.
Bułka błyskawicznie zniknęła pod powierzchnią wody, a na nas
łypnęły duże, błyszczące, pełne ufności srebrno - rybie oczy...
|