Czekałem
na taki film dziesięć lat. Od pierwszej wizyty w Krynicy,
od dnia, w którym przeczytałem reportaż o Epifanie Drowniaku,
zwanym Nikiforem i po raz pierwszy zobaczyłem jego obrazy.
Czekałem długo. Doczekałem się.
"Mój Nikifor" to bardzo prosta historia.
O człowieku, który na przekór wszystkiemu został malarzem.
I o malarzu, w którym obudził się człowiek. Oraz o spotkaniu,
które dało początek dziwnej przyjaźni. To film mądry i wzruszający.
Kim był Nikifor? Tę postać do dziś owiewa lekka mgiełka tajemnicy.
Ten uliczny malarz i analfabeta, samotny i niezrozumiany,
zarabiał na życie sprzedawaniem swoich obrazków, malowanych
farbami wodnymi. Był pogardzany i odpychany, a kiedy ciężko
zachorował, zamknęły się przed nim drzwi wszystkich domów.
Z rzeczywistością zmagał się, malując. Dużo, po trzy obrazy
dziennie. Ale na swoich akwarelach Nikifor nie tylko portretował
otaczający go świat. On go stwarzał na nowo. Malował to, co
jego zdaniem powinno być. Most, żeby przejść. Stację, żeby
pojechać. Świętych, żeby nad nim czuwali.
W 1960 roku Nikifor po raz pierwszy zajrzał do pracowni krynickiego
plastyka, Mariana Włosińskiego. Wszedł, usiadł przy stole
i zaczął po prostu malować. Od tego dnia stał się tam częstym
gościem. Początkowo wbrew woli gospodarza, który za wszelką
cenę próbował się pozbyć natręta. Kiedy jednak Włosiński odkrył,
że Nikifor nie ma rodziny, żyje w skrajnej biedzie i w dodatku
ma zaawansowaną gruźlicę, postanowił zaopiekować się nim.
Postawił na szali nie tylko własne małżeństwo (żona w końcu
odeszła), ale i własne zdrowie.
W 1967 roku obaj odnieśli wielki tryumf. Po dużej wystawie
w warszawskiej Zachęcie krytycy padli na kolana, a Nikifor
zdobył ogólnokrajowy rozgłos. Włosiński zaś zrozumiał, że
ten kaleki, chory i pokurczony człowiek obdarzył go częścią
swojej magii, że dzięki niemu przeszedł duchową przemianę.
Jest taka scena w filmie, w której jedna z córek Włosińskiego
mówi, że w przyszłości chciałaby być nikim. Zaskoczony malarz
tłumaczy jej, że stając się nikim, będzie bardzo nieszczęśliwa.
Spotykając się później z Nikiforem zrozumie, że dopiero uwolniwszy
się od własnego "ja" artysta osiągnie pełnię sztuki.
Lekcja "bycia nikim", którą Włosiński weźmie od
kalekiego malarza da mu wewnętrzną wolność i spokój ducha.
Nikifora zagrała Krystyna Feldman, nazywana często "królową
epizodu" i mistrzynią drugiego planu. W filmie Krzysztofa
Krauze stworzyła wielką kreację. Nie tylko wygląda jak Nikifor,
ona jest Nikiforem. Co ciekawe, osiągnęła to niezwykle skromnymi
środkami ekspresji. Drobne gesty, oszczędna mimika, bełkotliwy
sposób mówienia - tak niewiele wystarczyło, by Nikifor ożył
na ekranie. Doceniło to jury tegorocznego festiwalu polskich
filmów fabularnych w Gdyni, przyznając pani Krystynie nagrodę
za najlepszą rolę kobiecą. W roli Mariana Włośnickiego oglądamy
krakowskiego aktora Romana Gancarczyka. I on bardzo wiarygodnie
gra człowieka, który przechodzi wewnętrzną metamorfozę, wycisza
się i uspokaja.
Na koniec filmu na ekranie ukazują się obrazy Nikifora, a
towarzyszy im piosenka Czesława Niemena "Dziwny jest
ten świat". To nie przypadkowy wybór. Jak mówił w jednym
z wywiadów Krzysztof Krauze, obaj mieli wiele wspólnego, byli
wyśmiewani, inni, ale przy tym odważni i nieustępliwi. Po
prostu wielcy artyści.
|