Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



MODA NA SPRINGSTEENA?

Olaf Ważyński



 


W oczach nowej generacji rockmanów Bruce Springsteen z zakazanego owocu stał się modnym idolem. Dlaczego Springsteen, i dlaczego właśnie teraz? Z powodu najnowszej płyty "Magic"? Chyba nie tylko.

W ciągu ostatnich pięciu lat postać Springsteena w kręgach muzyków niezależnych ewoluowała z persona non grata do jednej z głównych inspiracji. Odniesienia do jego twórczości można znaleźć w niezliczonych wywiadach i recenzjach. Na Bossa powołują się Arcade Fire, The Hold Steady, Constantines, i dziesiątki innych. Nawet chłopaki z The Killers zapuścili niechlujny zarost i zaczęli śpiewać o szerokich autostradach.
Fani wszystkich tych kapel niekoniecznie muszą być zmotywowani do kupienia albumu "Magic", ale mogę się założyć, że u każdego gdzieś tam na półce stoi parę płyt Bruce'a. Najprawdopodobniej z jego złotego okresu (1975-1987). Nie do pomyślenia w latach 90., kiedy to jakakolwiek wzmianka o śmiertelnie poważnym showmaństwie Springsteena była przeważnie kwitowana śmiechem.
Przez ostatnie 20 lat być fanem Bruce'a oznaczało narażać się na ryzyko wzgardy. Samo słuchanie płyt, które powoli rujnowały jego reputację, jest czymś niezwykle wyczerpującym. Fakt, że w 1989 roku Springsteen rozwiązał swój E Street Band był jak sól sypana na świeżą ranę. Większość słuchaczy przed trzydziestką doskonale wie, że jedyna dobra piosenka, którą napisał w latach 90. to "Streets of Philadelphia" Streets of Philadelphia.
Pierwszą wskazówką, że reputacja Springsteena zaczyna się poprawiać, był jego symboliczny udział w filmie "Przeboje i podboje" z 2000 roku. Bohater, który uwielbia Stereolab, Belle and Sebastian i Royal Trux zaczyna słuchać nagrań Bossa pod wpływem swojej sympatii. W tym czasie włączenie muzyki Springsteena do ścieżki dźwiękowej filmu było dla wielu odbiorców jak fałszywa nuta. Dla innych, był to dopiero początek.
Rok później krytyk muzyczny Stuart Berman, pisząc o kanadyjskim zespole Constantines porównał go do Fugazi i Bruce'a Springsteena. Byłby to może mało znaczący fakt, gdyby nie fakt, że krótko potem tych samych odniesień użył każdy recenzent w Ameryce Północnej.
Jak mówi wokalista Constantines Bry Webb, Springsteen był jednym z tych artystów, których słuchali wszyscy członkowie grupy. Drugi - to The Clash. Podobnie było w przypadku kapeli Arcade Fire. "Zawsze widziałem silne podobieństwo między Bossem i The Clash - podobną energię, serce i świadomość społeczną", mówi wokalista Win Butler. Ten sam, który kiedyś nazwał Springsteena "Dylanem dla ubogich"! No cóż, ludziom zdarzają się błędy.
Co jeszcze łączy Bossa i The Clash, to wprowadzanie do pop rocka mrocznych elementów, twardej rzeczywistości, niewesołych socjologicznych obserwacji. Ale nawet nagrywając ponure kawałki Springsteen pewnie wolałby, żeby jego odbiorcy czuli się raczej lepiej niż gorzej. Bruce stawia czoło mrokowi, w przeciwieństwie do tych muzyków, którzy zanurzają się weń lub udają, że nie istnieje. Boss nie chce, byśmy czuli jego ból; chce natomiast pokazać to co gryzie nas wszystkich, oraz jak przez to razem przejść.
To właśnie czyni jego piosenki uniwersalnymi, nawet po tylu latach. Mimo że ostatnio Bruce Springsteen zaskoczył nas prawdziwym hat trickiem - płytą dla wybrańców "Devils and Dust" z 2005 roku, folkowym "We Shall Overcome: The Seeger Sesions" z 2006 i tegorocznym "Magic" Radio Nowhere - to jego wcześniejsze dokonania najbardziej do mnie przemawiają.
Pocieszające jest, że nowi wyznawcy Bruce'a (z których większość ssała smoczki kiedy ukazała się płyta "Born in the USA") wiedzą najwięcej o jego poczynaniach w latach 70. - o muzyku, który współpracował z Patti Smith, nagrywał covery Toma Waitsa, pojawił się gościnnie na płycie "Street Hassle" Lou Reeda i napisał "Hungry Heart" dla The Ramones. Nie znają za to wyeksploatowanej przez MTV gwiazdy. Nie wiedzą, jak koszmarnie źle Amerykanie interpretowali w latach 80. piosenkę "Born in the USA" Born in the USA, zwłaszcza sam Ronald Reagan.
"Ludzie nie dostrzegają niepokojącej strony jego osobowości", mówi Bry Webb z Constantines. "W starszych nagraniach Springsteena było więcej idei kontrkulturowych niż sugeruje to jego obecny image. Dziś jest on symbolem, ikoną - słuchacze natomiast nie widzą, albo nie chcą widzieć, jak wiele mroku czai się w jego piosenkach."
Ale akademickie próby analizy twórczości Bossa są daremne. Niweczy je radość jaką daje słuchanie jego muzyki. "Pomijając jakość produkcji, piosenki Springsteena są ponadczasowe", mówi Mac McCaughan z wytwórni Merge Records. "Były takie już w momencie nagrywania. Posłuchajcie jego kawałków z lat 70., łączył w nich rock, pop, soul i r&b - w czasie kiedy królowały disco i punk. Springsteen był reliktem, a wtedy nikt nie chciał reliktów - ważna była przyszłość. Tymczasem disco i punk przeminęły, a muzyka Bossa nigdy nie wyjdzie z mody", dodaje McCaughan.
Bruce Springsteen znów przykuwa naszą uwagę. Ale tym razem nawet on sam nie bierze jej za pewnik. "Moja miłość was nie zawiedzie", obiecał reaktywując E Street Band w 1999 roku. Na nowej płycie też składa deklarację: "Zapracuję na waszą miłość". Trzymam go za słowo.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone