Była
sobie książka Jacka Finneya "Porywacze ciał". Był
sobie film nakręcony na podstawie powieści, który miał trzy
remaki. Ostatni z nich powstał w zeszłym roku. I jest, niestety,
najsłabszy.
Kto widział pierwowzór z 1956 roku, albo choćby drugą ekranizację
z 1978, ten wie, że pod przykrywką atakującego ludzkość tajemniczego
wirusa z kosmosu kryła się przestroga przed chorymi ideami
sączącymi się z wrogiego Związku Radzieckiego. W latach 50.
strach przed komunizmem był w Stanach Zjednoczonych silny,
a jego echa wielokrotnie przenikały do kultury masowej. W
latach 70. zimna wojna też daleka była od wygaśnięcia, więc
atak z kosmosu mógł być podobną metaforą.
Od kiedy Wschód i Zachód podały sobie dłonie i zburzono mur
w Berlinie filmowcy muszą szukać innych metafor i odniesień.
Nie pytam, po co jeszcze raz kręci się film o tym samym, bo
odpowiedź znam z góry. Ktoś chciał zarobić parę dolarów. Zostawiając
więc na boku kwestię wtórności i merkantylnego traktowania
kina, zastanówmy się nad przekazem, jaki niesie obraz reżysera
Olivera Hirschbiegela i producentów-nadzorców braci Wachowskich.
Czego może się lękać współczesny człowiek? (poza terrorystami
- tych zostawmy autorom "Szklanych pułapek"). Utraty
indywidualności, roztopienia się w tłumie, konieczności podporządkowania
większości. Jesteśmy tylko komórkami w tkance społecznej,
nikt się z nami nie liczy, nikt nas nie zauważa. Dopiero w
liczbie kilkuset tysięcy albo milionów zaczynamy coś znaczyć.
Być może takie myśli chodziły po głowie scenarzyście "Inwazji"
Dave'owi Kajganichowi. Najlepsze, robiące największe wrażenie sceny
w filmie to te, w których tłum na ulicach miast beznamiętnie
wykonuje te same czynności, bądź przesuwa się w tym samym
kierunku. Wirus zamienia bowiem ludzi w wyprane z uczuć
istoty, które dzięki temu jednoczą się w swoich dążeniach.
Hirschbiegel próbuje także poruszyć problem przemocy, tkwiącej
głęboko w naturze człowieka. Zainfekowani przez kosmicznego
wirusa ludzie wraz ze zdolnością do odczuwania emocji tracą
zdolność do zabijania, zadawania bólu, prowadzenia wojen.
Teoretycznie mogą więc stworzyć społeczeństwo idealne. Pytanie
brzmi: czy warto poświęcić uczucia - radość i smutek, miłość,
czy nawet niechęć, dla idei pokojowej i bezpiecznej koegzystencji?
Za stawianie takich pytań należałby się twórcom szacunek,
gdyby nie to, że "Inwazja" to film nakręcony według
żelaznych hollywoodzkich reguł. Tryby utartych stereotypów
starły wszystko, co mogłoby zrobić z filmu dzieło. Pozostał
klasyczny produkcyjniak. Dosłowność niektórych scen budzi
zniechęcenie, a najważniejsze kwestie są upraszczane i podawane
w naiwny, napuszony sposób. Jako widz nie dałem się przekonać
nawet matce, która rozpaczliwie chce ocalić własne dziecko.
Jedna scena z oryginalnej "Inwazji porywaczy ciał",
w której Kevin McCarthy bezskutecznie próbuje ostrzec mieszkańców
Kaliforni przed zagrożeniem, a jego głos ginie w hałasie ulicznego
ruchu, bardziej przemawia do wyobraźni niż cały film Hirschbiegela
(przecież dobrego reżysera, autora "Upadku" i "Eksperymentu").
Dobra gra aktorów (Nicole Kidman, Daniel Craig, Jeffrey Wright)
nie pomogła. Zabrakło, paradoksalnie, emocji. Wniosek jest
jeden - wcale nie potrzeba wirusa z kosmosu, który odbierze
nam zdolność odczuwania. Producenci z Hollywood robią to skuteczniej.
|