Miłość
na jednych spada jak grom z jasnego nieba, u innych wyzwala
ją stopniowo podziw. Jeśli opowiada się o tym historię, trzeba
to uczucie uwypuklić, nasycić barwami. Mówiąc bardziej współcześnie
- umiejętnie sprzedać.
John Curran okazał się kiepskim salesmanem. Dałem się nabrać,
bo lubię filmy, w których przenosi się na ekran powieści.
Jest to zwykle okazja do porównania swojego i czyjegoś odbioru
literatury. Urzeczywistnienie wizji i wyobrażeń, przynoszące
radość, albo rozczarowanie. W przypadku "Malowanego
welonu" rozczarowanie nie jest bolesne, ale jednak
jest.
William Somerset Maugham napisał książkę o bakteriologu Walterze
Fane, który ożeniwszy się z dwudziestoparoletnią dziewczyną
zabiera ją ze sobą do Chin, a dowiedziawszy się o jej romansie
z wicekonsulem brytyjskim proponuje jej ultimatum. Albo upokarzający
rozwód, albo wspólny wyjazd do wioski, w której szaleje epidemia
cholery. Na miejscu doktor Fane rzuca się w wir badań i pomocy
chorym. Autor scenariusza Ron Nyswaner zmienił parę detali,
a reżyser John Curran nakręcił film. Obaj mieli spore ambicje,
ale poprzeczka okazała się tkwić zbyt wysoko.
Historia opiera się, trzeba to jasno powiedzieć, na schemacie.
Takim, jakich pełno w rozmaitych romansidłach. Oto mamy małżeństwo
zawarte z jednej strony z miłości (on), z drugiej - z wyrachowania
(ona). Walter zakochał się w pięknej Kitty, ale Kitty chce
tylko uciec z rodzinnego domu. Ona go nie kocha, więc zaczyna
go zdradzać. On to odkrywa, więc chce ją ukarać. Kara stopniowo
zamienia się w zemstę. Ona go nie znosi, on nią pogardza.
Nagle staje się cud. Ona odkrywa jego altruistyczną naturę
i zakochuje się w nim. On odrzuca złe emocje i też daje się
ponieść miłości. Żyli długo i szczęśliwie? Na szczęście w
filmie nie ma happy endu.
Czy takich rozwiązań fabularnych uczą na kursach pisania scenariuszy?
Wprawdzie "Malowany welon" to ekranizacja powieści,
ale skoro Nyswaner i Curran pozwolili sobie urozmaicić trochę
historię i dodać rozbudowane tło historyczne, to dlaczego
nie pokusili się np. o jakiś bardziej pikantny, albo chociaż
dramatyczny wątek? Bo ani w historii małżeństwa państwa Fane,
ani w fermencie społeczno-politycznym dziejącym się na drugim
planie nie ma dramatyzmu za grosz. Ot, oglądamy sobie Chińczyków
zbulwersowanych masakrą strajkujących robotników, dokonaną
przez kolonialne wojska brytyjskie. Ale np. scena, w której
wściekły tłum osacza Kitty i Waltera w zaułku, a z opresji
ratuje ich zaprzyjaźniony żołnierz chiński, nie podniesie
u nikogo ciśnienia. Żeby choć ów żołnierz poświęcił swe życie
i zginął rozszarpany przez motłoch - byłoby nad kim uronić
łzę. Nic z tego. O dziwo, nawet umierający na cholerę wieśniacy
nie wzbudzili we mnie współczucia.
A przecież Maugham zawarł na kartach swojej książki zawoalowaną
krytykę surowej wiktoriańskiej moralności. Sam omal nie wywołał
skandalu uwodząc cudzą żonę. Kiedy się rozwiodła, dla ratowania
swojej i jej reputacji musiał ją poślubić. W rzeczywistości
jednak romansował z własnym sekretarzem. "Malowany welon"
zawiera pewne wątki autobiograficzne. Kiedy w 1934 roku ekranizował
go Ryszard Bolesławski, cenzura Hollywoodu nie pozwoliłaby
na wyeksponowanie niemoralnych wątków. Dziś jednak reżyser
mógł posunąć się nieco dalej. Cóż, widocznie John Curran ma
purytańską naturę. W zamian zaserwował nam malownicze widoczki
chińskiej prowincji i płytkie emocje.
Trochę się zawiodłem na parze odtwórców głównych ról. Cenię
sobie zarówno Edwarda Nortona - wykształconego dżentelmena
(Yale!) i utalentowanego aktora, jak i nadobną Naomi Watts
(zachwyciła mnie zwłaszcza jej ekspresja w "21 gram").
Nie rozumiem jednak, dlaczego nie udało im się wycisnąć ze
swoich postaci nic poza kilkoma surowymi minami. Norton jest
tak sztywny i bezbarwny, jakby chciał zagrać słupek milowy.
Przy nim nawet grający chińskiego oficera o kamiennej twarzy
Anthony Wong Chau-Sang sprawia wrażenie ożywionego. Watts
zaś najwyraźniej nie wgryzła się dostatecznie w psychologię
swojej bohaterki, bo prześlizgnęła się po niej niczym surfer
po fali morskiej. Na ich tle fantastycznie wypada angielski
aktor Toby Jones w drugoplanowej roli pana Waddingtona - jego
hedonizm czai się nawet w kącikach ust. I ta jego cudownie
modulowana angielszczyzna - wprost "delicious"!
Szczerze żałuję, że "Malowany welon" okazał się
nieudanym przedsięwzięciem. Film ma nawet chwilami specyficzny
dalekowschodni klimat, ale czy tylko o to chodziło? To jest
historia miłosna - gdzie więc ta miłość? Umarła na cholerę?
|