Debata
nad kierunkiem, w którym podąża polska szkoła prowadzi do
ślepego zaułka. Znów zamiast o likwidacji przyczyn zła mówi
się tylko o likwidacji jego skutków.
Samobójstwo dziewczyny poniżonej przez kolegów spowodowało,
że wreszcie niektórzy się obudzili. Sęk w tym, że budowa szkół-więzień
niczego nie zmieni. Od tego przemoc nie zniknie. Chyba, że
takich zamkniętych, skoszarowanych szkół będzie więcej niż
zwykłych, a nauczycieli zastąpią zomowcy - ale chyba nie o
to chodzi?
Tymczasem problem nie tkwi w szkołach, lecz w rodzicach. Tragedia
polega na tym, że funkcjonuje już kolejne pokolenie ludzi
święcie przekonanych o tym, że mamy bezpłatną oświatę. Kolejne
pokolenie rodziców zobojętniałych na to, co się dzieje w szkołach
- bo czego wymagać od tego, co jest za darmo? Ten marazm udziela
się oczywiście drugiej stronie. W co ma się angażować wiecznie
poniewierany nauczyciel, skoro i tak nikt niczego od niego
nie wymaga. Ważne, żeby dzieciaki nie pozabijały się na lekcjach
- i do domu. Rodzice olewają własne dzieci, bo te w ich pojęciu
wychowuje przecież szkoła, ewentualnie telewizor, natomiast
szkoła olewa dzieci, bo przecież od wychowywania są rodzice.
Tym sposobem wszyscy mają wszystko gdzieś.
Szkoły są rzekomo bezpłatne. To znaczy, przez całe życie wszyscy
płacą na nie podatki, utrzymując Giertycha wraz z podwładnymi.
I to się ludziom wydaje normalne! Nie mogą pojąć, że opłacanie
szkoły bezpośrednio z kieszeni jest tańsze. Dlaczego nie ma
dyskusji nad rozwiązaniem tej fikcji? Rodziców trzeba zmusić
do interesowania się tym, co dzieje się w szkole. Najlepiej
poprzez to, by płacili za nią bezpośrednio. Proszę się nie
oburzać. I tak płacą za edukację dzieci, ale pieniądze funkcjonują
w szarej strefie (korepetycje), albo najpierw idą do urzędu
skarbowego, a dopiero potem do szkół.
Oczywiście jest też inna metoda. Ma być testowana w Stanach
Zjednoczonych. W jednym z miast rodzice mają dostawać pieniądze
za wyniki szkolne ich dzieci. Mały Johnny przyniósł ze szkoły
piątkę? Sto dolarów nagrody dla mamusi. Absurd? Nie większy
niż ten, w którym my tkwimy.
Katastrofą szkół jest urawniłowka. Właściwie nie ma znaczenia,
do której szkoły posyłane jest dziecko. W każdej jest przecież
to samo. Sytuacja ewentualnie zmienia się dopiero w liceach.
Pojawiają się rankingi - to liceum jest lepsze, tamto gorsze.
Ale i tak te zestawienia mają znaczenie wyłącznie dla tych,
którzy chcą uczestniczyć w wyścigu szczurów. Nic nie mówią
bowiem o klimacie danej szkoły. Tymczasem ja marzę o tym,
by mieć wybór. Wysyłając moje dziecko do szkoły chcę się poważnie
zastanowić, czy ma ono chodzić do szkoły, w której nosi się
mundurki, czy do szkoły koedukacyjnej, szkoły z karami cielesnymi,
szkoły prowadzonej przez zakonnice, a może do szkoły, gdzie
nauczyciele prowadzą lekcje nago (były takie eksperymenty!)?
Ja do cholery chcę mieć wybór! Chcę decydować o tym, czy dzieciak
ma się od najmłodszych lat ścigać, uczyć czterech języków,
czy zamiast trzeciego roku chemii może mieć obowiązkowe zajęcia
z teatru, szachów, śpiewu, tańca, albo naukę prawa jazdy.
Chcę mieć wybór i decydować o tym, czy wysłać dziecko do szkoły
"bezstresowej", czy z "musztrą"; czy wysłać
do szkoły, w której będzie mogło legalnie palić, albo nie;
w której jest modlitwa przed lekcjami, albo nie; w której
wiszą krzyże, albo nie; w której są oceny, albo nie; w której
jest wychowanie seksualne z obowiązkowymi zajęciami z zakresu
stosowania prezerwatyw, albo nie; w której lekcje są godzinne,
albo półgodzinne. Chcę wybierać, płacić za to i wymagać. Co
mam teraz? Muszę każdego dnia wysyłać dziecko do jakiegoś
kombinatu pseudoedukacyjnego. Spotyka się tam z wszelkiego
rodzaju elementem. Musi jeździć na wycieczki, w których główną
atrakcją jest wizyta w McDonaldzie, musi uczyć się u ludzi,
którzy swoją pracę traktują jak życiową tragedię, bo nie stać
ich na kupno książki.
Podstawową bolączką polskiego szkolnictwa jest istnienie Ministerstwa
Edukacji. To jeden z reliktów totalitaryzmu. Państwo wyręcza
rodziców i bierze na siebie obowiązek edukacji dzieci. Skutek
jest taki, że w państwowych szkołach dzieci nawzajem się gwałcą,
biją, ćpają, rabują. Jak długo jeszcze?
|