To
była już trzecia próba podjęcia, zainicjowanego przez tragicznie
zmarłego Daniela Ważyńskiego, przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej.
Trasa po raz kolejny wiodła najwyższymi grzbietami czterech
pasm górskich otaczających Jelenią Górę.
Tym razem organizatorzy wydłużyli jednak pętlę o 10 km -
dodając przemarsz przez malowniczą Dolinę Bobru oraz rejon
Wysokiej Kopy w Górach Izerskich i przełęczy Szklarskiej stanowiącej
granicę pomiędzy Karkonoszami a Izerami. Tym sposobem do pokonania
było około 135 km, w tym około 5,5 km przewyższenia w górę
i tyleż samo w dół. Kolejną zmianą w porównaniu z rokiem ubiegłym
było otwarcie imprezy dla chętnych spoza GOPR. Za zgodą rodzin
obu zmarłych kolegów (Daniel Ważyński i Mateusz Hryncewicz
zginęli w lawinie 8 lutego 2005 r.), tegoroczny marsz otrzymał
oficjalnie nazwę Przejścia ku Ich pamięci.
9 września, sobota
Na miejscu startu, przy stacji GOPR "Marysieńka"
w Szklarskiej Porębie, stawiło się 25 zawodników. Wyruszyli
na trasę tuż po 4.00 nad ranem. Na niebie leniwie przesuwały
się nieliczne chmury, a gwiazdy i księżyc oświetlały pełne
optymizmu twarze uczestników. To był ostatni moment niewymuszonego
optymizmu. Tak zaczęło się III Przejście Dookoła Kotliny dla
Daniela i Mateusza...
Tuż przed 6.00 rano prawie cała grupa została uchwycona przez
kamerę internetową przy schronisku na Hali Szrenickiej. Niedaleko
za Szrenicą słońce wyszło na dobre, ale uczestnikom nie było
dane go poczuć. Ciężkie chmury przewijały się mozolnie nad
głównym grzbietem Karkonoszy. Pojawiły się wątpliwości, czy
załamanie pogody zaraz na początku próby nie pokrzyżuje planu
maszerującym.
Chwilę po 8.00 na Przełęczy Karkonoskiej pojawił się, idący
na razie najszybciej, Sławek Zajbert, a zaraz po nim przeszli
Sławek Krawczyk-Demczuk i Paweł Kaleta. Nie zatrzymali się
w schronisku Odrodzenie, w przeciwieństwie do głównej grupy,
która pojawiła się jakieś 20 minut później i okupowała schronisko
przez blisko pół godziny. Niedługo po nich zjawił się Piotr
Wincenty z Ulą Sworowską. Harcerze oraz Piotr Królikowski
zdecydowali się odpocząć wcześniej, w czeskim schronisku Petrova
Bouda. Od 12.00 zaczęło się stopniowo wypogadzać.
W tym czasie Sławek Zajbert był już na Przełęczy Okraj i miał
za sobą ciężkie 30 km Karkonoszy. Czuł się pewnie, mówił,
że póki co nic się nie dzieje i jest w stanie utrzymać to
tempo. Główna grupa była jeszcze na Kowarskim Grzbiecie, gdy
na Okraju pojawili się Leszek Mazur i Maciek Kalisz - oni
także wyglądali na pewnych siebie; po chwili odpoczynku ruszyli
dalej. Następni zjawili się Sławek Krawczyk-Demczuk, Paweł
Kaleta oraz Piotr Królikowski, który na Odrodzeniu miał prawie
2 godziny straty do Sławka Zajberta, a teraz szybko przesuwał
się do przodu. Główna grupa pojawiła się tuż po 13.30 i urządziła
sobie długą, ponad godzinną przerwę. Łukasz Bielawski narzekał
na silne odparzenia stóp, ale podjął dalszą walkę po zbawiennym
odpoczynku. Piotr i Ula pojawili się 40 minut po głównej grupie
i z przekonaniem ruszyli w dalszą trasę. Inaczej było z harcerzami.
Przyszli oni na przełęcz Okraj o godzinie 14.45 (Sławek Zajbert
był już za Przełęczą Kowarską). 5-osobowa grupa z ZHP, w której
byli najmłodsi uczestnicy, zdecydowała się poddać po ukończeniu
Karkonoszy, a więc na Przełęczy Kowarskiej. W tym czasie większość
pozostałych maszerujących była już w okolicy Skalnika - najwyższego
szczytu Rudaw Janowickich. Harcerze zostali odtransportowani
do Jeleniej Góry. Byli zadowoleni z tego co zrobili i zapowiadali,
że za rok podejmą próbę przejścia całości. Za nimi było ponad
40 km marszu po, najtrudniejszych na trasie, Karkonoszach.
Trudności rosły także wraz ze zmęczeniem oraz zbliżającym
się zmrokiem. Zawodnicy zbliżali się do strategicznego na
trasie punktu. 55 km marszu to Zamek Bolczów nad Janowicami
Wielkimi. Jako pierwsi dotarli tu Leszek Mazur i Maciek Kalisz.
Bez zastanowienia minęli zamek, który bądź co bądź stanowił
dobry punkt na nocleg. Była godzina 17.45 - pewni swoich sił
zdecydowali, że spróbują dotrzeć aż do Przełęczy Komarnickiej
i tam poszukają noclegu. Niedługo po nich pojawili się Sławek
Krawczyk-Demczuk i Paweł Kaleta, którzy także poszli dalej.
Ale co się stało z, prowadzącym jeszcze przed Skalnikiem,
Sławkiem Zajbertem? Okazało się, że Piotr Królikowski bardzo
mocno ruszył do przodu i wyprzedził wszystkich, w tym Sławka,
niedaleko za najwyższym szczytem Rudaw. Jednak zmęczenie doprowadziło
do błędu - pomylił on szlaki i zamiast do Bolczowa skręcił
w dół, w kierunku Strużnicy. Sławek "na ślepo" ruszył
za nim i obaj stracili na tyle dużo, że na Bolczowie zostali
wchłonięci przez główną grupę. Tam też postanowili wspólnie
przenocować.
Najwolniej w głównej grupie poruszali się Olaf Jurdyga (GOPR),
Łukasz Bielawski i najstarszy uczestnik, Adaś Mędraś także
z GOPR-u. Podczas gdy grupa z Bolczowa szykowała się do noclegu
pod gołym niebem, liderzy - Maciek i Leszek w ciemnościach
zgubili szlak w okolicy Dudziarza, za przełęczą Radomierską,
więc zdecydowali nocować w krzakach i poczekać na poranek.
Sławek i Paweł doszli do prewentorium kolejowego za Janowicami
i tam ułożyli się do snu. Zaplanowali 2 godziny spania, potem
marsz i znowu 2 godziny odpoczynku.
Na Bolczowie tymczasem skrajne zmęczenie i ból stóp oraz kontuzje
kolan czy kostek - nieodłączne elementy takiego rajdu, próbowano
tłumić przez dowcipy i śmieszne opowieści. Uwagę od bólu odwracał
także pies-przybłęda, Kotlina, który towarzyszył tej grupie
od Przełęczy Okraj. Jednak nie na wszystkich twarzach uśmiech
mógł się pojawić. Olaf Jurdyga, ratownik karkonoskiego GOPR-u,
u którego odnowiła się poważna kontuzja kolan, został zmuszony
do wycofania się. Łukasz Bielawski też miał poważne problemy,
ale zdecydował poczekać z decyzją do poranka. Niedługo potem
decyzję o przerwaniu podjęli Piotr i Ula. Powodem były poważne
obtarcia stóp uniemożliwiające kontynuację marszu. Nie dotarli
nawet na Bolczów - zeszli krótszą drogą do Janowic Wielkich.
O godzinie 22.00 cała ta trójka była już w swoich domach.
Tak zakończyła się walka ostatniej kobiety na trasie przejścia.
Podczas gdy uczestnicy spali Daniel i Mateusz patrząc z góry
szykowali dla zawodników dawkę wrażeń i emocji na następny
dzień...
10 września, niedziela
Dzień zaczął się dla niektórych bardzo wcześnie - już o pierwszej
w nocy. Grupa z Bolczowa oraz Sławek i Paweł spod Różanki
ruszyli w dalszą drogę. W głównej grupie wszystko odbyło się
zgodnie z planem, ale u dwóch chłopaków plan został zmieniony
- z dwóch 2-godzinnych noclegów zrobił się jeden 4-godzinny.
Chłopcy po prostu nie usłyszeli budzika... Z 10-osobowej grupy,
która spała na Bolczowie, odpadł w Janowicach Łukasz Bielawski
- pęcherze i otarcia stóp nie pozostawiły mu wyboru. Zaraz
po nim zrezygnował Adam Mędraś - podziwiany przez młodszych
chłopaków za hart ducha i wolę walki, a ledwie 8 km dalej
także Sławek Zajbert.
Na trasie została połowa uczestników. Kiedy grupa główna podchodziła
na Dudziarza, obudzili się Leszek z Maćkiem, ale nadal nie
mogli oni odnaleźć drogi. W konsekwencji pierwsi na Przełęczy
Komarnickiej stanęli Sławek z Pawłem (była 4.30), a Leszek
z Maćkiem zostali "wchłonięci" przez peleton i cała
dziewiątka stawiła się tam o 5.10. Zawodnicy zgubili drogę
i przedzierali się przez mokradła. Przemoczone buty stawiały
pod znakiem zapytania sens dalszego marszu, było przeraźliwie
zimno - około 4 stopni, a gwieździste niebo nie zdradzało
ani na chwilę zbliżającego się od wschodu słońca. Morale wszystkich
uczestników było bliskie zera. Przemek Ćwiek uznał wyższość
pechowej sytuacji i zrezygnował.
Tymczasem prowadząca dwójka odpoczywała na Przełęczy Widok,
a główna grupa przyspieszyła i w konsekwencji doszło do połączenia
wszystkich pozostałych uczestników w jedną zwartą grupę. Ruszyli
oni w kierunku Łysej Góry i Góry Szybowcowej, na której był
punkt żywieniowy. Łukasz podczas zejścia z Łysej zaczął słabnąć
psychicznie, chciał skończyć próbę, ale nie podawał żadnej
konkretnej przyczyny. Jedynie silne namowy kolegów zmuszały
go do przechodzenia kolejnych odcinków. Problemy miał także
Sławek, który coraz bardziej narzekał na powrót kontuzji kolana.
W tym momencie słońce zaczynało się umacniać, na niebie zaś
nie było nawet śladu chmurki, a lekki wiaterek raczej pomagał.
Większość z uczestników miała wtedy za sobą 7 godzin marszu
prawie non stop. Zbliżali się do upragnionego ciepłego posiłku
na Górze Szybowcowej, ale droga biegła przez łąkę, a tam o
poranku czai się rosa. Gdy dotarli na szczyt byli przemoknięci
do kolan, mieli dość wszystkiego, a na żadnej z twarzy nie
było widać nawet cienia nadziei. W tym właśnie momencie do
ich rąk trafił ciepły posiłek...
Punkt żywieniowy, ustawiony na Górze Szybowcowej przez bar
Tramp z Sobieszowa oferował ciepły makaron zapiekany z warzywami
i serem, ciepłe i zimne napoje oraz ciastka. Świeciło już
mocno słońce, które szybko suszyło przemoczone obuwie. Znów
pojawiły się uśmiechy. Wyschnięte ciuchy, zmiana skarpetek,
zasypanie stóp talkiem (przeciw otarciom), duża porcja bandaży
i plastrów oraz jedzenie i picie bez ograniczeń podziałały
na uczestników wprost niewiarygodnie. Gdy ruszali po blisko
godzinnej idylli (niestety nie wszyscy - Piotrek Królikowski
już wcześniej podjął decyzję o rezygnacji), słychać było głosy,
że "mamy dobry czas" albo że "przed 20.00 będziemy
w Szklarskiej".
Trasa wiodła w kierunku Perły Zachodu. Pierwsi z zawodników
zameldowali się przy pięknie położonym schronisku nad Bobrem
o 11.30. Mijały kolejne minuty, a wciąż brakowało Sławka i
Pawła. W końcu zawodnicy zdecydowali ruszyć dalej.
Około 12.15 pojawił się Sławek. Z daleka było widać, że kuleje.
U niego też odnowiła się kontuzja kolana, na tyle poważnie,
że nie mógł kontynuować marszu. Ale gdzie się podział Paweł?
Okazało się, że się zgubił, po tym jak rozdzielił się ze Sławkiem.
Zamiast zejść na dół do Doliny Bobru, zaszedł aż pod Siedlęcin
- to dodatkowe 5-6 km. Jednak po krótkim wypoczynku przy Perle
ruszył dalej. Miał nadzieję, że dogoni grupę.
Grupa minęła Godzisza, przeszła na przełaj łąki między Goduszynem
a Wojcieszycami. Utworzyły się podgrupy. Przy tak skrajnym
zmęczeniu łatwo o błędy. Po przejściu 100 km i marszu przez
14 godzin od ostatniego (krótkiego) snu, nawet błahostka urasta
do rangi wielkiego problemu. Na zejściu do Wojcieszyc Łukasz
skręcił kostkę. "Gdyby nie ta szyszka, to bym doszedł"
- mówił pokazując opuchnięte ścięgna stopy.
Na trasie pozostało siedmiu ostatnich, walczących ze skrajnym
zmęczeniem, uczestników przejścia. Przekroczyli Wojcieszyce,
doszli do Antoniowa, na Zimną Przełęcz, dalej ruszyli w kierunku
Bobrowych Skał. Leszek, Maciek i Michał z pierwszej trójki
minęli skałki i zeszli do Górzyńca, gdzie pozwolili sobie
na odpoczynek. Bartek z Gniewkiem zdecydowali odpocząć właśnie
przy Bobrowych, ale Michałowi Siwkowi to nie pasowało. Ruszył
on dalej na trasę mijając po drodze wypoczywającą pierwszą
trójkę. Paweł był w tym czasie około 40 minut z tyłu. Emocje,
jednocześnie potęgowane jak i tłumione przez zmęczenie, rosły.
Jednych pchały do przodu, u innych zwiększały znużenie psychiczne.
Wejście na Wysoki Kamień to ostatnie ciężkie, godzinne podejście
na trasie. Potem idzie się po niewielkich wzniesieniach w
kierunku kopalni "Stanisław" i dalej na najwyższy
szczyt Gór Izerskich - Wysoką Kopę. Sam szczyt omija się idąc
zielonym szlakiem przez Cichą Równię aż do Przełęczy Szklarskiej.
Na tym odcinku zastał uczestników zmrok. Mieli za sobą 125
kilometrów marszu, pokonane w ciągu 40 godzin, w tym czasie
spali po cztery godziny, byli w stanie skrajnego wyczerpania.
Kilometr marszu asfaltem wywoływał skrajnie negatywne emocje,
a przejście po ciemku trudnego odcinka pod Przedziałem napawało
ich panicznym strachem. Tak naprawdę, nawet najprostszy odcinek
marszu, stawał się dla nich koszmarem.
Na Przełęczy Szklarskiej pierwsi zjawili się Maciek, Leszek
i Michał Bisikiewicz. Zjedli ostatni posiłek, uzupełnili płyny
i ruszyli do "Marysieńki". Niedługo później przyszedł
Michał Siwek i dosyć długo zmieniał obuwie. Wyruszył dalej
około 21.15. W tym momencie uczestnicy na trasie pozostali
zupełnie sami. Nikt nie mógł im pomóc. Te najbardziej ekstremalne
dwie godziny marszu, najdłuższe, najlepiej zapamiętane i przepełnione
największym bólem, te najtrudniejsze chwile na szlaku przeżyli
zupełnie sami i w kompletnych ciemnościach. Jedynie własne
"czołówki" oświetlały im drogę i stanowiły niewielkie
źródło nadziei.
Tymczasem na mecie w oczekiwaniu na tych, którym się uda,
zgromadziła się spora grupa ludzi, wśród nich przedstawiciele
prasy, radia i telewizji. Byli także uczestnicy, którzy wcześniej
przerwali próbę i ratownicy Grupy Karkonoskiej GOPR.
Pierwsza trójka ostatni, 500 metrowy odcinek pokonywała przez
ponad 20 minut. Skrajnie zmęczeni, ale szczęśliwi, dotarli
jako pierwsi: Maciek Kalisz z Jeleniej Góry, Leszek Mazur
z Jeleniej Góry i Michał Bisikiewicz z Wrocławia.
Tymczasem telefony od Michała Siwka nie napawały optymizmem...
Wszedł on na zielony szlak zupełnie sam. Ta okolica nie jest
zbyt uczęszczana, więc ślady ścieżek są słabo widoczne, szczególnie
nocą. Po konsultacji telefonicznej Michał stwierdził, że nie
jest w stanie odnaleźć drogi i wróci do szosy. To bardzo dramatyczny
moment. Uczestnik ten pochodzi z Poznania, na co dzień studiuje
filozofię, jest bardzo spokojny i zrównoważony. Bardzo konsekwentnie
dążył do celu. W tym momencie jednak jego szanse zaczęły gwałtownie
spadać. Na domiar złego jego telefon zaczął tracić szybko
prąd w baterii. Na szczęście interwencja organizatorów doprowadziła
do połączenia Michała z grupą Bartka i Gniewka. Gdy cała trójka
dotarła na drogę do Kamieńczyka, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Było jasne, że w ciągu pół godziny powinni się zjawić przy
"Marysieńce". Była 23.15.
Od 23.45, gdy wszyscy już na zewnątrz oczekiwali na pojawienie
się tej trójki, zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy dadzą
radę, czy zdążą do północy. Kiedy ktoś krzyknął, że już jest
za pięć dwunasta, zobaczyliśmy światła "czołówek".
Ostatnia prosta. Na chwiejnych nogach, pchani siłą woli, Bartek
Podkański, Gniewko Oblicki i Michał Siwek doszli do "Marysieńki"
o 23.56. Cztery minuty przed czasem.
Ich zmęczenia nie da się opisać. Na twarzach widać było każdy
z pokonanych 135 kilometrów. Podkrążone oczy, pozbawione wyrazu
twarze, nogi, które nie mogły już dłużej utrzymywać chłopaków
w pionie... Nie odczuwali nic poza zmęczeniem.
Kiedy wszyscy zbierali się do domów, na zasłużony odpoczynek,
nadal nie wiadomo było gdzie jest Paweł Kaleta. Rozpoczęła
się akcja poszukiwawcza.
Szczęście w nieszczęściu, że Paweł pomylił drogi. Schodził
z Jakuszyc szosą, bo nie znalazł skrętu na zielony szlak.
Dzięki temu, kwadrans po północy, został odnaleziony przy
parkingu przed Kamieńczykiem. Był już prawie nieprzytomny.
Nie chciał wejść do samochodu, myślał, że może dać radę i
zdążyć. Dopiero gdy ochłonął w drodze do Jeleniej Góry zrozumiał,
że był bardzo blisko. Zabrakło mu 10 minut...
Do zobaczenia za rok
III Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej im. Daniela
Ważyńskiego i Mateusza Hryncewicza to ekstremalne wyzwanie,
a zarazem niezwykły spacer, tak samo jak niezwykłymi osobami
byli Daniel i Mateusz. Niejeden z uczestników czuł obecność
chłopaków na trasie. Bartek z Gniewkiem mówili, że schodząc
z Cichej Równi, nagle, zupełnie spontanicznie zaczęli mimo
nadzwyczajnego zmęczenia biec. Bartek powiedział później:
"To był kop od chłopaków z góry. Żeby nie to, zabrakło
by tych 4 minut na mecie".
Każdy może spróbować sam. Już za rok, w drugi weekend września
po raz czwarty spotkają się miłośnicy ekstremalnych wyzwań
w górach, a zarazem, ci, którzy chcą uczcić pamięć dwóch wspaniałych
ratowników Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Siedmiokilowe
plecaki niesione przez 135 kilometrów. Rosa, mokradła, skały,
kamienie, asfalt, piach, kurz, słońce i deszcz. Ciepłe posiłki
przyrządzane na maszynkach, zapas jedzenia niesiony na własnych
plecach. Woda ze strumyków, a tam gdzie ich nie ma - bez wody.
Ciężkie buty powodujące obtarcia albo lekkie sandały prowokujące
kontuzję. Kilka par skarpetek, niezliczone metry bandaży na
stopy, kostki czy kolana. Kilka puszek talku do zasypywania
obtarć. Orientacja w terenie na podstawie mapy. Gorące, rażące
w oczy słońce dnia oraz przenikliwe zimno i ciemności poranka.
Odpoczynki podyktowane tempem marszu, brak snu. A to wszystko
w Karkonoszach, Rudawach, Kaczawach i Izerach.
Tego wszystkiego można się spodziewać na trasie. Tego i nie
tylko... Spróbujesz? Zapraszamy... za rok.
|