Pragnienie
pozostawienia po sobie śladu jest u ludzi nad wyraz silne.
Mało kto może się mu oprzeć. Przykładem jest choćby potomstwo.
Ale zostawianie śladów dla samego siebie w przyszłości - to
już trąci dziwactwem.
"Non omnis moriar" - kto pamięta ten cytat z Horacego?
Oczywiście w jego odzie chodziło z grubsza o nieśmiertelność
poety i poezji. Pozostać po poecie miała sława jego wierszy.
Ale pragnienie to nie jest obce żadnemu z nas. Dzieło życia,
utrwalające cząstkę człowieka na zawsze (bądź na długo) nie
musi mieścić się w kategorii słowa pisanego. Równie dobrze
może to być oryginalnie wzniesiony dom (np. Casa Mila), nieśmiertelny
przebój muzyczny (kłaniają się Beatlesi), albo program nauczania
dzieci w przedszkolu (choćby Montessori). Niestety, a może
ku przestrodze, do pamięci przyszłych pokoleń trafiają też
dzieła nieudane (MS Windows, panie Gates!) lub wręcz obliczone
na wyrządzanie zła (Holocaust też ktoś wymyślił i opracował).
A kto nie znajduje w sobie potencji twórczej, może uciec się
do najprostszej formuły - zdać się na potencję seksualną i
spłodzić dzieci. Potomstwo to też rodzaj testamentu.
Ten cały wzniosły wstęp miał zobrazować podświadome pragnienie
człowieka, by mieć kontrolę nad przyszłością. Choćby częściowo,
w małym jednostkowym wycinku. Utrwalenie siebie albo swojej
idei to swoisty komunikat wysłany do przyszłych pokoleń: "Byłem,
istniałem, patrzycie właśnie na moje dzieło". Próżność?
Z pewnością. Nie ma chyba przeciwwskazań, o ile nie szkodzi
ona innym.
A gdyby tak, zamiast do potomnych, wysłać wiadomość do samego
siebie? Taką, która dotarłaby do adresata - nie po jego śmierci
oczywiście, ale powiedzmy po trzydziestu latach. Nic prostszego.
Wystarczy napisać ją na kartce, kartkę włożyć do koperty,
a kopertę do jakiegoś schowka, którego nie będziemy otwierać
przez najbliższe ćwierć wieku. Sęk w tym, że żyjemy w społeczeństwie
informatycznym, w którym informacja coraz rzadziej trafia
na papier, częściej zaś na magnetyczne lub optyczne nośniki.
Tu rozwiązanie jest jeszcze prostsze. Od czego są dyskietki,
albo napędy CD-ROM?
Nie o to jednak chodzi, by przechować wiadomość w ukrytym
miejscu, ale by wysłać ją w świat, tak by po owych trzydziestu
latach trafiła do nas z powrotem. I żeby, jeśli zapomnimy
już o fakcie jej nadania, mile nas zaskoczyła. Taką ekscentryczną
usługę wymyśliło dwóch facetów - Matt Sly i Jay Patrikios,
twórcy serwisu internetowego FutureMe.org. Wygląda to trochę
jak jedna z funkcji umieszczanych obecnie w telefonach komórkowych
- tzw. przypominacz określonego dnia o konkretnej godzinie
daje sygnał, że przyszła pora na zaplanowaną czynność: wizytę
u dentysty, albo zwrot ksiązki do biblioteki. Oczywiście pod
warunkiem, że właściciel telefonu uprzednio go zaprogramował.
Twórcom FutureMe.org nie chodzi jednak o odświeżanie pamięci
zapominalskim. Bardziej o przypominanie pewnych faktów z życia,
odświeżanie - ale wspomnień. Po kilkudziesięciu latach nawet
nasza własna historia traci wyrazistość i blakną jej kolory.
A tu - proszę, pewnego dnia odbieramy e-maila sprzed kilkunastu
albo kilkudziesięciu lat, i nie tylko odżywają wspomnienia,
odżywamy także my sami.
Serwis jest darmowy, nie można więc posądzić obu panów o żerowanie
na sentymentalizmie internautów. Pozostaje pytanie, jaką możemy
mieć pewność, że po latach będziemy używać tego samego adresu
poczty elektronicznej. Odpowiedź brzmi: żadną. Tak jak żadna
wyrocznia nie zagwarantuje popularnemu dziś poecie, że jego
wiersze będą budzić podobne emocje za kilkaset lat.
|