Nie jestem pewna, czy powinnam gratulować Françoisowi
Ozon'owi, czy raczej się na niego obrazić. Po obejrzeniu jego
filmu "8 kobiet" wyszłam z kina mocno zdezorientowana.
Niejednoznaczne refleksje bywają atutem, ale trudno pochwalić
film, co do którego nie ma się konkretnego zdania. Krótko
mówiąc, François Ozon nawarzył piwa, a ja mam je teraz
wypić...
"8 kobiet" to ekranizacja sztuki Roberta Thomasa,
napisanej ponad 40 lat temu. Jej akcja rozgrywa się w wiejskim
domu, którego bogaty właściciel mieszka z siedmioma kobietami
(żona, dwie córki, szwagierka, teściowa, kucharka, pokojówka).
Później pojawi się jeszcze jego siostra, ale w międzyczasie
gospodarz zostanie znaleziony w sypialni z nożem w plecach.
Dodajmy do tego mroźną zimę, zatrzaśniętą bramę, zepsuty samochód
i przecięty kabel od telefonu, a będziemy mieli klasyczny
kryminał, w którym mordercą może być każdy (każda). I tu niespodzianka!
Oto nagle jedna z pań zaczyna śpiewać, a pozostałe tańczyć.
Kwadrans później śpiewa inna domowniczka, potem jeszcze inna
- i mamy musical!
Jakie intencje miał reżyser? Chciał odświeżyć (modne słowo,
prawda?) oba gatunki, łącząc je ze sobą? Nawet jeśli tak,
mnie to nie bierze. Piosenki same w sobie są ładne i wzruszające,
ale łamią konwencję tak skutecznie, że zamęt w głowie murowany.
Ktoś powiedział, że "8 kobiet" to film, którym można
się bawić. Być może, ale nie w sensie zabawy intelektualnej.
Zanim tajemnice zdążą dojrzeć, pryskają niczym bańki mydlane,
i to z prędkością karabinu maszynowego. Stosunki między bohaterkami
zmieniają się jak w kalejdoskopie. No i te śpiewy...
Plusem za to jest obsada. Dawno nie widziałam filmu, w którym
grałyby obok siebie same damy. Catherine Deneuve, Isabelle
Huppert, Emmanuelle Béart i reszta pań wyglądają pięknie, choć
grają trochę jakby mimochodem. Ale skoro ma to być zabawa,
to bawcie się przynajmniej widokiem gwiazd.
|