Przyznajcie się, ile razy w życiu marzyliście o tym, żeby
cofnąć się w czasie i zmienić bieg jakichś wydarzeń? Gdyby
można było gasić w zarzewiu globalne konflikty, albo choćby
inaczej się zachować na pierwszej randce... Pomijając matematycznie
udowodniony fakt, że przeszłości nie można by zmienić, to
i tak nie wynaleziono jeszcze maszyny do podróży w czasie.
Ale bez trudu można ją znaleźć na kartach literatury fantastyczno-naukowej,
no i w filmach.
Chyba najsłynniejszą (bo pierwszą) książką podejmującą temat
wędrówki w czasie za pomocą urządzeń mechanicznych jest "Wehikuł
czasu" Herberta George'a Wellsa. Kino już dawno upomniało
się o to dzieło. Po raz pierwszy przeniesiono je na ekran
w 1960 roku, po raz drugi - rok temu. Ta druga adaptacja właśnie
trafiła do Polski. Piszę "adaptacja", nie ekranizacja,
bo John Logan - autor scenariusza - pozwolił sobie na pewne
modyfikacje względem oryginału. Ale o tem potem.
Na początku muszę pochwalić dbałość twórców o odpowiednią
oprawę wizualną. W filmach sci-fi to wręcz niezbędne. Kiedy
więc Alexander Hartdegen w swoim wehikule wyrusza w podróż
w czasie z roku 1890 do 2030, oglądamy zmieniający się wokół
niego Nowy Jork: przyspieszony cykl rozwoju roślin, zmiany
pór roku, rosnące drapacze chmur. Kamera przy tym cały czas
jest w ruchu! Podczas drugiej podróży obserwujemy procesy
geologiczne: pustynnienie, zlodowacenie, erozję wodną. Olśniewające!
Sam wehikuł też jest niczego sobie. Mnóstwo trybików, przekładni,
archaicznych dziś elementów. Kiedy jednak zostanie uruchomiony,
prezentuje się imponująco. To wszystko zasługa słynnego studia
efektów specjalnych Industrial Light & Magic.
Nie lubię, kiedy filmowcy poprawiają fabułę dobrej książki.
Po co? W nowym "Wehikule czasu" Elojowie mieszkają
w jakichś dziwnych kokonach zawieszonych na skale, a Morlokowie
polują na nich w biały dzień. Nie ma ani słowa, na czym polega
swoista symbioza między obiema społecznościami. Fakt, Morlokowie
zjadają Elojów, ale ci w zamian też coś dostają. Chcecie wiedzieć,
co? Przeczytajcie książkę.
Powieść Wellsa tchnęła nostalgią, opierała się na sile marzenia
i szalonej wizji młodego naukowca. W filmie Gore Verbinskiego
i Simona Wellsa (to nie zbieżność nazwisk - dżentelmen ów
jest potomkiem H.G. Wellsa!) oglądamy tylko barwne widowisko.
Taki mały cyrk dla niewymagających, młodych widzów. Ja milej
wspominam tamten film sprzed 40 lat, trochę może naiwny, ale
bardziej wierny duchowi powieści.
|