VIVE LA FRANCE! Rok 1830, Francja w przededniu rewolucji lipcowej. Na ulicach Paryża słychać strzały, tłum biega w popłochu. Ważą się losy Ludwika X. Gdzieś poza tym polityczno-społecznym wirem krąży po Paryżu niejaki Eatienne Boisset (Guillaume Canet). To dziennikarz. Ale nie interesuje się polityką. Zbiera informacje o Vidoku (Gerard Depardieu), detektywie wyrzuconym z policji. Przedstawia się jako jego oficjalny biograf. Sęk w tym, że tytułowy bohater filmu "Vidocq" nie żyje. Ginie w jednej z pierwszych scen. Pitof, reżyser filmu, zastosował tu więc żelazną zasadę Hitchcocka: na początku trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Boisset idzie tropem Vidoka, ale jego śledztwo faktycznie dotyczy Alchemika,
tajemniczej postaci w masce. To morderca, który wydaje się diabłem wcielonym.
Jest szybki, zwinny i nieuchwytny. W dodatku jego maska ma dziwne właściwości:
według miejscowej legendy, kto ujrzy w niej swoje odbicie, temu Alchemik
odbierze duszę. Francuzi dali odpór hollywoodzkiej tandecie. W "Vidoku" widowiskowe efekty specjalne nie są celem samym w sobie. Rytm obrazów odsłania świat mroczny, dziki, wściekły i groźny, ale jakże malowniczy. W Ameryce zapomnieli już, jak się to robi. Szymon Piasny |
|
PRZYGODOWA WOJNA Trudno oprzeć się wrażeniu, że "Za linią wroga" jest plecionką jakby dwóch zupełnie różnych filmów. Z jednej strony mamy naturalistyczny film o wojnie z gatunku - powiedzmy umownie - "Szeregowca Ryana", z drugiej strony mamy film przygodowy o tym, jak to dzielne amerykańskie chłopaki zaprowadzają porządek na świecie - coś jak "Rambo II" albo ostatnio "Pearl Harbor". Oba te gatunki są interesujące (piszę to bez ironii), ale wtedy gdy występują osobno. Gdy się przeplatają, powstaje bałagan. "Ale o co chodzi?" - to kultowe pytanie ciśnie się na usta podczas projekcji. Przez pierwsze 15 minut filmu widzimy teledysk o tym, jak to fajnie być pilotem samolotu na lotniskowcu. Potem akcja przenosi się gdzieś do Jugosławii - no i zaczyna się okrutna martyrologia. Główny bohater zamienia się w zwierzynę łowną. Śledząc jego losy, widzimy jednocześnie zbrodnie popełniane przez jakichś tam nacjonalistów. Pokazane są dość naturalistycznie. Twórcy filmu w tym momencie nie robili ekranowego komiksu. Widzimy najpaskudniejsze okrucieństwa i absurdalność wojny w sercu Europy. Od czasu do czasu akcja przenosi się jednak do centrum dowodzenia na amerykańskim lotniskowcu. Nooo... Tu to można boki zrywać! Tandeta i powielany do znudzenia schemat, który nie prześcignął oryginalnością serialu telewizyjnego "JAG". Cały ten fragment filmu ociera się o straszliwą szmirę. W tym momencie film "Za linią wroga" został uratowany przez Gene'a Hackmana. Co zostaje w pamięci po wyjściu z kina? Przyznaję, że sceny walk w sklepach w centrum miasteczka robią ogromne wrażenie. Jugosławia to przecież centrum Europy. Ludzie zabijali się tam na takich samych ulicach, jakie są w Warszawie, czy w Londynie. Sceny morderstw dokonywanych w domu handlowym pośród półek z towarami i wieszaków z ubraniami, robią porażające wrażenie. Tym bardziej, że reżyser postawił nie na efekciarstwo, lecz na "autentyczność". W najokrutniejszych scenach nie ma więc żadnej muzyki. Słyszymy odgłosy strzałów, dźwięk spadających na podłogę łusek z kałasznikowów, komendy oprawców. Duże wrażenie robią też efekty specjalne. Scena zestrzelenia samolotu jest faktycznie niezwykle oryginalna. Kiepskawe jest natomiast zakończenie. Tu komiks wziął górę nad dobrym smakiem. Plastuch
fot. Syrena Entertainment Group |
|
BESSON ZGŁUPIAŁ? Każdy kto widział "Nikitę", "Leona zawodowca", "Piąty element", albo "Wielki błękit" wie, że Luc Besson potrafi robić filmy niesamowite. Na mnie największe wrażenie zrobiły te dwa pierwsze. I właśnie z tymi filmami można porównać "Pocałunek smoka", do którego Besson napisał scenariusz. Od razu powiem, że to porównanie wypada zdecydowanie na niekorzyść tego ostatniego filmu. "Nikita" i "Leon..." to były banalne historyjki, ale sprzedane w niebywały sposób. W "Nikicie" klimat zbudowany jest dzięki głównej bohaterce - wrażliwej dziewczynie, która musi wykonywać pracę płatnego zabójcy. W "Leonie..." niesamowitą aurę osiągnięto dzięki rozwinięciu wątku przyjaźni małej dziewczynki z zabójcą. Co mamy w "Pocałunku smoka"? Ano tylko to, co w tamtych filmach stanowiło tło: strzelaniny, pranie po mordach, cyrkowe wywijasy karate, przypiekanie, katowanie, dźganie, wyflaczanie, kałuże krwi... Bez wytchnienia, bez ustanku, do granic absurdu. Wiem, wiem, dawałem już tu wyraz temu, że od czasu do czasu akceptuję takie motywy. Ale od Bessona oczekiwałem czegoś więcej! W piętrzeniu mordobić twórcy filmu posunęli się już tak daleko, że pod koniec filmu odnosiłem wrażenie, że oglądam jakiś pastisz, autoparodię. W jednej z finałowych scen główny bohater wpadł do sali gimnastycznej, gdzie akurat ćwiczyło kilkudziesięciu karateków. Oczywiście po 30 sekundach wszyscy zwijali się na podłodze. Z takich bzdur można się śmiać, oglądając w Polsacie albo TVN tandetne filmy produkowane hurtowo w Hongkongu w latach 80-tych. Ale oglądać coś takiego w filmie Luca Bessona??? Upadek. Jakie są dobre strony tego filmu? Zaraz, zaraz, gdzie to ja odłożyłem
lupę? No dobrze, bez żartów. Atrakcją jest obsada. Jet Li potrafi nie
tylko wywijać nogami. Ma taką paszczę, że od razu go lubimy. Drugi aktor,
którego uwielbiam - między innymi za wspomnianą "Nikitę" - to
Tcheky Karyo. Ma tu podobną rolę do tej, jaką zagrał w "Dobermanie".
Brr... Kawał hultaja. Jest jeszcze Bridget Fonda. Muszę przyznać, że jako
naćpana zdzira jest bardzo przekonująca. Po stronie minusów trzeba jeszcze
dołożyć, że muzyki w tym filmie nie napisał etatowy niegdyś kompozytor
Bessona, Eric Serra. Ogólny bilans zdecydowanie negatywny. Chała. Plastuch
fot. Monolith Films |